Nie otwieraj
Halina Kowalska stała przy oknie, przyciskając dłoń do szyby, i patrzyła, jak woźny Wiesiek zgrabia ostatnie żółte liście. Październik był wyjątkowo deszczowy, a w jej sercu panował taki sam szary i przygnębiający chłód.
— Mamo, znowu stoisz przy oknie? — do pokoju weszła Dorota, córka, już niemłoda, blisko czterdziestki. — Herbaty się napijesz?
— Poproszę — odpowiedziała Halina, nie odwracając się. — Dorotko, a co tam stuka w schowku? Wczoraj wieczorem słyszałam, dziś rano znowu.
Dorota skrzywiła się, postawiła czajnik na kuchence.
— Pewnie mysz. Albo stare rury. Mamo, nie wymyślaj sobie. Dom stoi od lat sześćdziesiątych, wszystko tu skrzypi i stuka.
— Nie, to nie mysz. Myszy inaczej szeleszczą, a tu wyraźnie ktoś puka. Jakby od środka. — Halina odwróciła się do córki. — Może zajrzymy?
— Mamo, przecież wczoraj sprawdzałyśmy! Tam są stare rzeczy, narzędzia taty, słoiki z przetworami. Nic więcej. Po prostu jesteś zdenerwowana po szpitalu.
Halina ciężko westchnęła. Miesiąc temu trafiła do szpitala z sercem, teraz córka kręci się wokół niej jak kwoka, boi się zostawić samą. Wyprowadziła się ze swojego mieszkania, wzięła urlop w pracy. A Halina czuła się jak balast.
— Dorotko, wracaj do domu. Czuję się dobrze. A poza tym, twój Marek za tobą tęskni.
— Marek sobie poradzi. Ale jeżeli coś ci się stanie, nigdy sobie tego nie wybaczę — Dorota zalała wrzątkiem herbatę, podała matce kubek. — Pij, póki gorące.
Usiadły przy kuchennym stole, gdy nagle znów rozległo się pukanie. Wyraźne, rytmiczne — raz, dwa, trzy, przerwa, znowu raz, dwa, trzy.
— Słyszysz? — Halina chwyciła córkę za rękaw. — Znów się zaczęło.
Dorota zmarszczyła brwi, nasłuchiwała. Pukanie powtórzyło się.
— Chodźmy sprawdzić — zdecydowała, wstając.
Schowek znajdował się za kuchnią, małe, ciemne pomieszczenie pełne domowych rupieci. Dorota zapaliła światło, rozejrzała się. Półki z słoikami, stare pudła, skrzynka z narzędziami ojca. Wszystko na swoim miejscu.
— Widzisz? Nikogo tu nie ma — powiedziała do matki.
— A tam co? — Halina wskazała na najdalszą półkę, gdzie stała nieznana szkatułka.
Dorota podeszła bliżej. Szkatułka była stara, z ciemnego drewna, z mosiężnymi okuciami. Na wieczku widniały dziwne wzory, przypominające pismo.
— Skąd to się tu wzięło? — zdziwiła się Dorota. — Nie pamiętam takiej.
— Ja też nie. Dziwne… — Halina sięgnęła po szkatułkę, ale córka ją powstrzymała.
— Nie dotykaj. Może sąsiedzi tu ją postawili? Albo pani gospodyni? Zapytamy Więśka, on wszystko wie.
Wyszły ze schowka, ale Halina ciągle spoglądała za siebie. Coś ją niepokoiło. A pukanie ucichło, gdy tylko tam weszły.
Wieczorem Dorota zadzwoniła do męża.
— Marek, jak tam? Zostanę jeszcze parę dni, mama jest jakaś nerwowa. Mówi, iż coś stuka w schowku. Znaleźliśmy tam jakąś dziwną szkatułkę.
— Może do lekarza? — zaproponował Marek. — Po zawale czasem ludzie słyszą różne rzeczy. Halucynacje.
— To nie halucynacje. Ja też słyszałam. I szkatułka jest prawdziwa. Jutro spytam Więśka.
— Dorotko, a nie otwierałaś jej?
— Nie, mama nie pozwoliła. Coś mnie odstrasza. Piękna, ale… dziwna.
— Dobrze zrobiliście. Lepsze to, niż ryzykować.
Następnego ranka Halina obudziła się od pukania. Było głośniejsze, natarczywsze. Jakby ktoś domagał się uwagi. Narzuciła szlafrok, wyszła do kuchni. Dorota jeszcze spała na sofie w salonie.
Pukanie stawało się coraz głośniejsze. Halina podeszła do drzwi schowka, przytknęła ucho. Dźwięk dochodził właśnie stamtąd, z głębi, z tej najdalszej półki.
— Kto tam? — szepnęła.
Pukanie ustało. Cisza. A potem — jeden uderzający dźwięk.
Halina odskoczyła, serce waliło jej jak młot. Pobiegła obudzić córkę.
— Dorota! Wstawaj!
— Co się stało, mamo? — Dorota zerwała się przestraszona.
— Tam… w schowku… Odpowiedziało mi!
— Co odpowiedziało?
— Zapytałam, kto tam, a ono stuknęło raz. Jakby odpowiedź!
Dorota przetarła twarz, spojrzała na zegarek. Szósta rano.
— Mamo, jesteś pewna?
— Absolutnie. Dorotko, może zadzwońmy po kogoś. Hydraulika. Albo… księdza.
— Księdza? — Dorota zdziwiła się. — Mamo, przecież nigdy nie byłaś wierząca.
— Teraz zaczynam wierzyć. Jest coś na tym świecie, czego nie rozumiemy.
Po śniadaniu zeszły na podwórko szukać Więśka. Stary woźny podmiatał chodnik, pogwizdując.
— Wiesławie — zawołała Dorota. — Możemy na chwilę?
— Jasne, Doroto. Co się stało?
— Nie wiecie, kto mógł wstawić do naszego schowka szkatułkę? Znaleźliśmy ją wczoraj, ale nie wiemy, skąd się wzięła.
Wiesiek przerwał zamiatanie, spojrzał uważnie.
— Szkatułkę? Jaką szkatułkę?
— Starą, drewnianą, z wzorami — opisała Halina.
Twarz woźnego zmieniła się. Zbladł, odłożył miotłę.
— Ojej, to nic dobrego… Nie otwierałyście jej?
— Nie — odpowiedziała Dorota. — Co o niej wiecie?
— Wiem. Ta szkatułka należała do Marii Zawadzkiej, co w czternastym mieszkała. Pamiętacie ją?
Halina skinęła głową. Maria Zawadzka zmarła trzy lata temu, stara panna, całe życie sama. Dziwna była, sąsiedzi się jej bali.
— No więc — ciągnął Wiesiek — gdy umierała, kazała mi ją zakopać. Mówiła, iż to, co jest w środku, nie powinno ujrzeć światła dziennego.
— I co zrobiłeś? — spytała Dorota.
— A co? Wziąłem ją, zawiozłem na cmentarz, zakopałem przy jej grobie. Głęboko, kamieniem przycisnąłem. A ona, widzęHalina zamknęła oczy, wzięła głęboki oddech i zrozumiała, iż czasem największym zagrożeniem nie jest to, co ukryte w szkatułce, ale nasza własna ciekawość, która nie zna granic.