Wstydzimy się wspominać o Goralenvolku, bo okazuje się, iż nasz niemal narodowy symbol ma w swojej historii tak haniebną skazę
Dlaczego podjął pan ten temat i niejako postanowił zakończyć zmowę milczenia wokół Goralenvolku?
– Na samym początku pomysł wziął się z mojego zainteresowania górami. Mieszkam w Krakowie, od liceum uprawiam wspinaczkę (kiedyś robiłem to choćby profesjonalnie, dziś już hobbystycznie) i zawsze myślałem o tym, aby zrobić górski film. Nie miałem wówczas do tego materiału. Aż do czasu. 20 lat temu natknąłem się na temat Goralenvolku i fakty, które poznałem, z początku mnie zszokowały. Chodziło przecież o naszych ukochanych górali, których na co dzień widywałem. Tak naprawdę od zawsze odczuwałem cechy ich społeczności i znałem ich blisko, więc musiałem się oswoić z tym tematem. Potem pojawił się pomysł, aby główny bohater scenariusza, w którym upada Polska, próbował być separatystą; człowiekiem, któremu za wszelką cenę zależy na stworzeniu własnego kraju. I ten wątek chciałem połączyć ze wspinaczką. Główny bohater miał się wspinać po Tatrach, to miała być jego pasja. Tak właśnie zaczęliśmy łączyć te klocki w spójną całość.
W jaki sposób pracowaliście nad scenariuszem z Łukaszem M. Maciejewskim? Wyznaczyliście sobie wspólne cele? To w końcu mariaż bardzo wielu gatunków.
– Kiedy zaczęliśmy razem pracować, było tak, iż ja wiele rzeczy wymyślałem i mówiłem na głos, a Łukasz to rozpisywał i przykrawał do potrzeb scenariusza. Ja byłem mózgiem tej operacji, a on konstruktorem, który dokładał coś od siebie. Nasz (anty)bohater był formalnie zdrajcą, ale chcieliśmy tak opowiedzieć naszą historię, aby nie był przez widza wyłącznie znienawidzony. Do tego chcieliśmy postawić go w dramatycznym położeniu, a wszelkie kwestie historyczne miały zejść na drugi plan. Mieliśmy wiele wersji tej historii i stanęliśmy w miejscu.
Wtedy jedną z wersji naszego scenariusza przeczytał Paweł Pawlikowski. Doradził nam kilka rzeczy, dopisał parę uwag, ale powiedział również, iż nie da się pisać tego tekstu dalej bez udziału aktorów. W tym momencie zatrzymaliśmy pisanie, przeprowadziłem wewnętrzny casting (część osób wybrałem sam) i zgromadziłem zespół, z którym zacząłem pracować nad scenariuszem. Aktorzy dostali swoje role, zaczęliśmy rozmawiać o ich postaciach i tak powstawali poszczególni bohaterowie lub sekwencje. jeżeli chodzi o główny wątek miłosny, to jest on całkowicie fikcyjny, ale przy tym pełni funkcję spoiwa między filmowymi braćmi. „Białą odwagę” skonstruowaliśmy na zasadzie tragedii antycznej, w scenariuszu operowaliśmy prostymi ludźmi z klanu.
Niektórzy przyrównują to do Szekspira.
– Jest tu na pewno pewien rodzaj szekspirowskiego dramatu. Koniec końców jedna sytuacja zaczyna implikować całą falę złych wydarzeń.
Jakimi kryteriami kierował się pan przy castingu?
– Przede wszystkim talentem aktorskim i możliwościami współpracy. Do tego w równym stopniu zwracałem uwagę na fizyczność.
Był jakiś punkt zwrotny, który popchnął waszą niełatwą pracę do przodu?
– Dochodziło do paru takich kluczowych momentów, kiedy pracowaliśmy nad postacią Jędrka, naszego protagonisty. Kiedy pojawił się Filip Pławiak, który w niego się wciela, zaczął on analizować swoją rolę i podrzucił parę pomysłów, na które sami byśmy nie wpadli. Dzięki jego perspektywie Jędrek stał się postacią jeszcze bardziej skomplikowaną. Chodziło o to, aby jego decyzje nie były oczywiste lub pozostawiały widzów z mętlikiem w głowie.
Cały tekst można przeczytać w „Przeglądzie” nr 10/2024, którego elektroniczna wersja jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty
Fot. Adam Golec