Nasłuchiwanie przyszłości

kulturaupodstaw.pl 1 rok temu
Zdjęcie: fot. M. Matuszak


Nowa świecka

Nie mam nic przeciwko temu, żeby koncerty muzyki niereligijnej w dni świąt kościelnych stały się nową świecką tradycją. Niedawno zachwycałem się tutaj występem Jerusalem In My Heart w Poniedziałek Wielkanocny, a Altın Gün grający w Boże Ciało też wypadli świetnie. Muszę przyznać, iż nie byłem do końca świadomy, jaką zespół ten cieszy się w tej chwili popularnością. Poznałem ich twórczość dość wcześnie, jako iż debiutowali w wytwórni Les Disques Bongo Joe, którą pilnie śledzę. Potem wydawali już w dużo większym Glitterbeat, co samo w sobie oznacza wejście na wyższy poziom i zwiększenie zasięgu. W zeszłym roku grali na OFF Festivalu, co ugruntowało ich pozycję w naszym kraju.

Niepotrzebnie więc obawiałem się, iż wysoka cena biletów może odbić się na frekwencji – tym bardziej, iż organizowany przez Winiary Bookings występ na dziedzińcu CK Zamek był jedynym koncertem w Polsce i przyjechało na niego sporo osób z innych miast. Słychać było wyraźnie, iż to nie przypadkowa publiczność, sporo było entuzjastycznych reakcji, gdy muzycy rozpoczynali kolejne utwory i nie chodzi tylko o uprzejme brawa, ale o ekstatyczne okrzyki.

Często słuchacze włączali się też w śpiewanie refrenów i to choćby bez wyraźnej zachęty. Bo też trzeba uczciwie stwierdzić, iż muzyce Altın Gün bardzo łatwo dać się porwać. Zespół odświeża formułę tzw. anatolijskiego rocka, czyli tureckiej odmiany rocka psychodelicznego, czerpiącego nie tylko z Zachodu, ale również z rodzimych folkowych tematów. Mamy więc trzon rytmiczny, w tym rozbudowane instrumentarium perkusyjne, gitarę, tradycyjny instrument bağlama (znany także jako saz) oraz elektronikę o aurze retro, którą obsługują zarówno wokalistka, jak i wokalista. Działa to wszystko razem bardzo sprawnie, a machina raz puszczona w ruch nie zwalnia tempa. Na mnie największe wrażenie zrobiły te fragmenty, gdy grupa wychodziła z ram piosenkowych i oddawała się dłuższemu jamowaniu, osiągając transowe rejony. Duży plus również za to, że, choć promowali niedawno wydany album, to grali także sporo starszych kawałków.

Enter

Ze święta kościelnego i ze związanego z tym dnia wolnego korzysta Enter Enea Festival, odbywający się na początku czerwca nad Jeziorem Strzeszyńskim. Jego trzynasta edycja była pierwszą dla mnie – gdy mieszkałem w centrum, to te rejony wydawały mi się strasznie odległe i nieosiągalne, a teraz są w zasięgu dłuższego spaceru lub dziesięciominutowej przejażdżki autobusem. Wygląda na to, iż gdy przez lata czytałem o tej imprezie, o jej atmosferze wynikającej z bliskości natury, wyrobiłem sobie nieco mylne wyobrażenie. Będąc już na miejscu, najpierw zdziwiłem się, iż festiwal nie dzieje się faktycznie nad jeziorem, a potem – jak bardzo się odgradza od otoczenia. Oczywiście odgradza się fizycznie, bo dźwięk przecież niesie się swobodnie po okolicy, więc mógł wpaść w uszy osób, które akurat przebywały nad jeziorem rekreacyjnie i mogłyby chcieć sprawdzić, co to takiego dzieje się za ogrodzeniem. Fajnie, iż pierwszego dnia wstęp był wolny, ale jeszcze lepiej, gdyby dało się tak rozegrać całe wydarzenie, żeby bardziej zintegrować je ze środowiskiem naturalnym (bardzo ciekawie to wypadło, gdy Chór Pogłosy ośpiewywał nową rzeźbę Izabelli Gustowskiej, która współtworzy Poznań Visual Park). Bo tak to było trochę ciałem obcym, podobnie jak pyszniący się na środku drogi podświetlony wypasiony samochód, ustawiony tam przez jednego ze sponsorów. Akurat niedaleko niego, w pobliżu toi toiów i szaletów, koczowało sporo osób ewidentnie zainteresowanych festiwalem, które jednak nie kupiły biletów, a doświadczały festiwalu zza płotu, z punktu, z którego dało się dostrzec fragment sceny. Powie ktoś, iż to nie są kwestie zasadnicze, ale w przypadku przedsięwzięcia, które buduje swoją tożsamość w odniesieniu do miejsca, wydają mi się jednak jakoś ważne. Szczególnie nie dawało mi to spokoju podczas „The Lake Has a Masterplan (Pharoah Sanders Tribute)” Rafała Zapały, który powstał na zamówienie festiwalu.

Scena Enter Music Festival. fot. materiały organizatora

Utwór inspirowany jeziorem, więc aż prosiłoby się, żeby został wykonany bezpośrednio nad brzegiem, może w nawiązaniu do pomysłów ojca ekologii akustycznej Raymonda Murraya Schafera. Akwen był obecny w wizualizacjach i wcześniej zrobionych nagraniach podwodnych – miałem niestety poczucie, iż nie były one mocno zespolone z resztą materii dźwiękowej, nie wpływały ani na przebieg, ani na formę, wydawały się raczej doklejonym ozdobnikiem. Lepiej wyszło oddanie hołdu Pharoah Sandersowi, którego koncepcje medytacyjnego, organicznego jazzu udało się intrygująco zaktualizować. Zapała grał na fortepianie i syntezatorach, towarzyszyli mu saksofonista Kacper Krupa, kontrabasista Piotr Cienkowski i perkusista Stanisław Aleksandrowicz.

Cieszę się, iż nieszablonowo podeszli do kwestii solówek – każdy z muzyków miał czas, żeby zabłysnąć, ale nie były to wyczynowe popisy, więc nie ucierpiała na tym dźwiękowa opowieść. Pomysłowym zabiegiem było zaproszenie trzech wokalistek (Malwiny Paszek, Oliwii Abravesh i Ulyany Tobery), których punktowe wejścia przenosiły w świat muzyki ludowej. Do folkloru odwoływała się też występująca przedtem Cécile McLorin Salvant, która stała się dla mnie odkryciem festiwalu. Amerykańska wokalistka o korzeniach francusko-haitańskich fantastycznie zrobiła to, co nie do końca udało się grającym w poprzednich dniach Andrésowi Collowi i Dhaferowi Youssefowi, którzy też sięgali po elementy etniczne. Tylko iż im wyszły patchworki, w których szwy się rozchodziły, a części zbyt od siebie odstawały. Natomiast u Salvant wszystko jawiło się jako głęboko przemyślane, przetrawione, zinternalizowane i zespolone. Artystka przyjechała promować nowy album „M​é​lusine”, na którym odnosi się do legendarnej postaci, czerpiąc z repertuaru XII-wiecznych trubadurek, pieśni z XIV i XVI wieku, a także XX-wiecznych piosenek francuskich. Choć taki opis może skłaniać do powątpiewania, czy nie jest to kolejna postmodernistyczna mozaika, to wszystko brzmi bardzo spójnie. Co więcej, Salvant potrafi się też z wyczuciem bawić różnymi tradycjami, gdy na przykład podaje dawną oksytańską pieśń jako brazylijską bossa novę. Bo właśnie całość spaja jej autorskie podejście, pełne szacunku do przeszłości, ale też nacechowane świadomością, iż można i należy filtrować ją przez współczesność i własną wrażliwość. W odbiorze na żywo pomogła też bezpretensjonalność i bezpośredniość artystki, jak również znakomici współpracownicy (pianista Sullivan Fortner, kontrabasista Yasushi Nakamura, perkusistka Savannah Harris i Weedie Braimah na instrumentach perkusyjnych), z którymi udało jej się osiągnąć brzmienie ulokowane poza czasem. Ich kameralne granie było z jednej strony na wskroś współczesne, ale z drugiej sugerowało klimat starego jazzu czy wodewilu, pewnie też dzięki z wyczuciem stosowanym chwytom teatralnym.

Dla dzieci. Przynajmniej teoretycznie…

Jeśli chodzi o teatralność i tradycję piosenki, to warto przywołać wydarzenie, które choć odbyło się pod koniec maja, to wciąż ciepło je wspominam. Biennale Sztuki dla Dziecka sprezentowało sobie na pięćdziesiąte urodziny wspólny występ tria Bastarda i Maniuchy Bikont śpiewającej skomponowane razem piosenki do słów Marcina Wichy. Tak się złożyło, iż nie mogłem być na inauguracji festiwalu, kiedy koncert miał swoją premierę, więc wybrałem się na jego drugą, poranną odsłonę. I bardzo się cieszę, bo publiczność stanowiły wtedy dzieci, a nie festiwalowi goście i oficjele. Początkowo miałem wątpliwości, jak sprawdzi się mroczne raczej brzmienie Bastardy (Paweł Szamburski – klarnet, Tomasz Pokrzywiński – wiolonczela, Michał Górczyński – klarnet kontrabasowy), ale zespół postawił na wyraziste, chwytliwe rytmy i użycie efektów dźwiękonaśladowczych, zastosował też kilka dodatków, m.in. okarynę. Uwagę przyciągał również energiczny śpiew i jasny głos Maniuchy Bikont.

fot. M. Łubieńska

Jak to zwykle bywa w przypadku twórczości skierowanej do dzieci, także starsi mogli w tekstach Wichy znaleźć wiele dla siebie. W zasadzie można się zastanawiać, czy choćby nie więcej, bo mimo iż były uniwersalne, to jednak pisane z perspektywy dorosłego (i dobrze, bo mogło wyjść pokracznie, gdyby wdzięczyły się do naszych milusińskich). Choćby gdy Szamburski skandował „dość przyszłości”, to było dla mnie jasne, iż mówi to osoba starsza, tą przyszłością zmęczona, może wręcz przerażona tym, co ona przynosi (i przy okazji parafrazująca punkowe „no future”). W ogóle było kilka momentów, w których miałem wrażenie, iż dialog z dziećmi, pozornie partnerski, jest prowadzony, wręcz sterowany, tak, by osiągnąć określony efekt (np. tak banalny jak kolejna przewidziana w programie piosenka).

Z pewnym rozbawieniem obserwowałem też wysiłki Szamburskiego, próbującego okiełznać ośmieloną publiczność. To jednak w niczym nie umniejszało mistrzostwa tych utworów i ich wykonania – z chęcią bym sprawdził, jakie kolejne znaczenia odsłonią słuchane z płyty, w oderwaniu od występu na żywo. Ale pewnie z tyłu głowy pozostanie mi sprytne zagranie scenograficzne z koncertu, czyli ustawienie przed wykonawcami napisu „prz_szłość”, gdzie wolne miejsce tworzyło przejście.

I coś jeszcze…

Współczesnością, ale taką mocno zerkającą w przyszłość, interesowano się na festiwalu „Z chmur widać najwięcej” organizowanym przez VIR Gallery przy współpracy z Katedrą Teatru i Sztuki Mediów UAM. Wydarzenie obejmowało konferencję, performanse i wystawę odbywające się w Poznańskim Centrum Superkomputerowo-Sieciowym i koncerty w Pan Garze. Odbiór prac na wystawie utrudniała mi bolączka trapiąca większość ekspozycji dzieł audiowizualnych, czyli to, iż wchodziły one sobie nawzajem w paradę – jeżeli nie w pole widzenia, to przynajmniej słyszenia. I nie przekonuje mnie wytłumaczenie, iż miało to oddać stan nadmiaru i poczucie przesytu (była i taka jedna kolektywna praca – mash-up wielu innych). Bo taki efekt mogę uzyskać, nie wychodząc z domu, otwierając naraz kilka youtubowych linków, a gdy idę na wystawę, zakładam (może staroświecko), iż ktoś robiąc daną pracę, chciał mi przekazać coś określonego. Nie pomagało raczej niefrasobliwe rozmieszczenie opisów dzieł. Z tego natłoku zapamiętam prace Nikoli Nowak, Anny Mindy, Kajetana Duliana i Zuzanny Kwiatkowskiej – wybijającą się dzięki abstrakcyjności. jeżeli chodzi o część koncertową, to ze względu na opóźnienia nie doczekałem ponoć świetnego The Imaginatron, a z tego co usłyszałem, najmocniej poruszył mnie występ Karo Kwiecień. Na pewno też nie przegapię kolejnej okazji do usłyszenia duetu TONIEMY (Maciej Kocięcki, Natalia Stegienta), no i miło odnotować, iż Jakub Lemiszewski nie zawiódł, ale tego należało się przecież spodziewać.

fot. M. Zakrzewski

Nie samymi festiwalami człowiek żyje, dlatego przed prawdopodobną wakacyjną przerwą chciałbym do tej skromnej kroniki wpisać kilka mniejszych, co nie znaczy, iż mniej wartościowych, wydarzeń. Na początku miesiąca w Farbach swój solowy projekt DarkNetHost zaprezentował Fryderyk Lisek. Rzecz warta uwagi choćby dlatego, iż nie zdarza się mu występować często, a ja z przyjemnością śledzę ewolucję jego elektronicznego brzmienia, w którym łączy eksperymentalne poszukiwania z zamiłowaniem do mocnych bitów. W ramach koncertów organizowanych przez LAS w Pawilonie 10 czerwca do Poznania zawitał amerykański Primitive Man.

Trio reklamuje się jako pierwszy na świecie zespół łączący sludge i death metal. Nie do końca moja bajka, ale dobrze było tego doświadczyć na żywo, choć życzyłbym sobie więcej kombinowania poza sztywnymi strukturami wyznaczanymi przez regularne uderzenia perkusji, tak jak się to zdarzało z wykorzystaniem strumienia elektronicznego szlamu i zgrzytów sprzężeń gitarowych. Z kolei 17 czerwca w kościele Łaski Bożej odbył się premierowy koncert „Psalmy mówią”, który wypełniły kompozycje Andrija Merkhela w wykonaniu barytona Andrija Koshmana, flecisty Serhija Vilka, klarnecisty Dmytro Pashynskiego i wiolonczelisty Denysa Karachevtseva. Teksty psalmów zostały potraktowane w sposób nieoczywisty, były podane w otoczeniu muzyki stylizowanej na barok albo nawiązującej do folkloru, a także przefiltrowane przez zdobycze awangardowej muzyki współczesnej, choćby sonoryzmu. Pomiędzy utworami fragmenty psalmów były recytowane w trzech językach (ukraińskim, polskim i niemieckim), co wzmocniło wspólnotowe przesłanie całego wydarzenia. Na koniec po raz kolejny składam wyrazy uznania organizatorom Spontaneous Live Series, którzy nie ograniczają się w cyklu do muzyki improwizowanej wyrastającej z free jazzu. Choć takie koncerty przyciągają większą publiczność, to SLS niestrudzenie przypomina o innym, mniej popularnym, ale równie spektakularnym nurcie, czyli improwizacji elektroakustycznej. Na zakończenie tego sezonu 21 czerwca w Dragonie wystąpili Laure Boer, Wojtek Kurek i, po raz pierwszy w Poznaniu, Michał Krajczok. Pokazali różne oblicza tego nurtu: od przetwarzania materiału akustycznego przez oprogramowanie (Kurek), przez pomysłowe wykorzystanie syntezatora modularnego i nawiązania do muzyki klubowej (Krajczok), po niestandardową grę na instrumentach, także własnej konstrukcji, z pomysłowym wykorzystaniem elektronicznych efektów (Boer).

Idź do oryginalnego materiału