Dwudziestoczteroletnia Madeleine (Nadia Tereszkiewicz) jest zdecydowana, pewna swoich umiejętności, a ponad wszystko to zdeklarowana marzycielka. jeżeli rozpoczynać aktorską karierę, to tylko z wysokiego C. Na pierwszym planie w paryskich teatrach lub jako diva Wielkiego Ekranu. Poboczne, choć dobrze płatne, role pokojówek lub służących nigdy nie wchodziły w grę. Zaproszenie do prywatnej willi od zamożnego filmowego producenta wydaje się obiecującą okazją, by prędko i na skróty sięgnąć upragnionego szklanego sufitu. Spotkanie zakończy się jednak bolesnym rozczarowaniem. Madeleine dostanie co prawda propozycję zagrania głównej roli, ale za regularne seksualne usługi, na co zgodzić się nie może. Sytuacja skomplikuje się, gdy kilka godzin później do jej drzwi zapuka policjant z pytaniami, czy wie coś o śmierci obleśnego producenta. Spontaniczna odpowiedź dziewczyny, iż umarł na zawał serca, miałaby sens, gdyby nie to, iż ofiara ma w głowie dziurę od kuli pistoletu.
François Ozon w "Mojej zbrodni" zręcznie przeskakuje między kilkoma konwencjami. Reżyser plecie bogatą w wątki i tematy komedię ze zbrodnią w tle. Pierwszy akt dzięki ironii dialogów i wyrazistości postaci kojarzyć się może z kryminalnymi intrygami Woody'ego Allena. Następnie dostajemy wariację na temat oscarowego "Chicago" Roba Marshalla. Dwudziestolecie międzywojenne, zdesperowana i pragnąca sławy artystka, zabójstwo jako trampolina do zyskania popularności, rozprawa sądowa jako spektakl, żądna nowinek i plotek prasa. Ale zamiast musicalowych sekwencji, dostajemy tu kwieciste monologi. Natomiast im bliżej finału coraz wyraźniejsze stają się piętrowe absurdy intrygi, rodem z kina braci Coen. W momencie, gdy sytuacja zabrnie za daleko, Pauline (Rebecca Marder), przyjaciółka i adwokatka Madeleine, słusznie stwierdzi, iż "nie spodziewała się, iż to morderstwo przysporzy im tyle problemów". Uwierzcie, "Moja zbrodnia" jest naprawdę zabawna.
Film Ozona może być przy tym opowieścią o mężczyznach nienawidzących kobiet albo o kobietach nienawidzących mężczyzn. Obie strony znajdą tu dla siebie argumenty. "Moja zbrodnia" na pewno jest natomiast apelem o równowagę i elementarną uczciwość. W pamięć zapada wypowiedź Madeleine, przemawiającej do w całości męskiego składu ławników: "na co dzień jesteśmy traktowane jak dzieci (brak praw wyborczych), ale w razie przestępstwa zostajemy zrównane z dorosłymi (możliwość kary śmierci)". Oskarżona wysuwa najcięższe działa i z dumą, oraz wyrachowaną kalkulacją, staje się feministyczną ikoną.
Komediowa formuła "Mojej zbrodni" uzasadnia przy tym każdy irracjonalny konflikt i kuriozalne fabularne rozwiązania. Nie może być bowiem inaczej, bo też prawo jest kuriozalne samo w sobie. Mniejszym problemem jest to, jak instrumentalnie traktują je Madeleine i Pauline. Bardziej niepokoić może, jak lekkomyślnie do prawnego systemu podchodzą policjanci, sędziowie i prokuratorzy: osoby mające stać przecież na jego straży. Z motywów, poszlak, dowodów, uprzedzeń i zeznań można przecież ulepić każdą "prawdę" i orzec każdą "sprawiedliwość". Dodajemy do tego burzliwą medialną otoczkę, spragniony sensacji lud i krzykliwe prasowe nagłówki. Znamy to z życia aż za dobrze. Emocje sprzedają się znacznie lepiej od faktów i informacji.
"Moja zbrodnia" to satyra na czasy słusznie minione – paryska stolica lat 30. to u Ozona siedlisko bezprawia i niesprawiedliwości, świat na opak, pełen sprzeczności i karykatur – ale gdzieś między ogromem żartów, kpiny i gatunkowego pastiszu reżyser zadaje pytania, czy od tego czasu coś się na świecie zmieniło. Na najwyrazistszą aktorską szarżę pozwala sobie Isabelle Huppert, łącząca w swojej postaci ekspresyjność Normy Desmond z "Bulwaru Zachodzącego Słońca" i tupet Creuelli De Mon. Jedna z wielkich ikon X Muzy niewątpliwie zwraca na siebie uwagę, ale też spotyka na planie będącą ciągle na początku kariery Nadią Tereszkiewicz (spróbujcie namierzyć zeszłoroczne "Forever Young"). Po raz kolejny odnoszę wrażenie, iż mamy do czynienia z prawdziwym aktorskim objawieniem, magnetyczną filmową osobowością. Tereszkiewicz ma bowiem na tyle ekranowej prezencji, charyzmy i wdzięku, by na najbliższe dekady zagarnąć światowe kino na własność.
François Ozon w "Mojej zbrodni" zręcznie przeskakuje między kilkoma konwencjami. Reżyser plecie bogatą w wątki i tematy komedię ze zbrodnią w tle. Pierwszy akt dzięki ironii dialogów i wyrazistości postaci kojarzyć się może z kryminalnymi intrygami Woody'ego Allena. Następnie dostajemy wariację na temat oscarowego "Chicago" Roba Marshalla. Dwudziestolecie międzywojenne, zdesperowana i pragnąca sławy artystka, zabójstwo jako trampolina do zyskania popularności, rozprawa sądowa jako spektakl, żądna nowinek i plotek prasa. Ale zamiast musicalowych sekwencji, dostajemy tu kwieciste monologi. Natomiast im bliżej finału coraz wyraźniejsze stają się piętrowe absurdy intrygi, rodem z kina braci Coen. W momencie, gdy sytuacja zabrnie za daleko, Pauline (Rebecca Marder), przyjaciółka i adwokatka Madeleine, słusznie stwierdzi, iż "nie spodziewała się, iż to morderstwo przysporzy im tyle problemów". Uwierzcie, "Moja zbrodnia" jest naprawdę zabawna.
Film Ozona może być przy tym opowieścią o mężczyznach nienawidzących kobiet albo o kobietach nienawidzących mężczyzn. Obie strony znajdą tu dla siebie argumenty. "Moja zbrodnia" na pewno jest natomiast apelem o równowagę i elementarną uczciwość. W pamięć zapada wypowiedź Madeleine, przemawiającej do w całości męskiego składu ławników: "na co dzień jesteśmy traktowane jak dzieci (brak praw wyborczych), ale w razie przestępstwa zostajemy zrównane z dorosłymi (możliwość kary śmierci)". Oskarżona wysuwa najcięższe działa i z dumą, oraz wyrachowaną kalkulacją, staje się feministyczną ikoną.
Komediowa formuła "Mojej zbrodni" uzasadnia przy tym każdy irracjonalny konflikt i kuriozalne fabularne rozwiązania. Nie może być bowiem inaczej, bo też prawo jest kuriozalne samo w sobie. Mniejszym problemem jest to, jak instrumentalnie traktują je Madeleine i Pauline. Bardziej niepokoić może, jak lekkomyślnie do prawnego systemu podchodzą policjanci, sędziowie i prokuratorzy: osoby mające stać przecież na jego straży. Z motywów, poszlak, dowodów, uprzedzeń i zeznań można przecież ulepić każdą "prawdę" i orzec każdą "sprawiedliwość". Dodajemy do tego burzliwą medialną otoczkę, spragniony sensacji lud i krzykliwe prasowe nagłówki. Znamy to z życia aż za dobrze. Emocje sprzedają się znacznie lepiej od faktów i informacji.
"Moja zbrodnia" to satyra na czasy słusznie minione – paryska stolica lat 30. to u Ozona siedlisko bezprawia i niesprawiedliwości, świat na opak, pełen sprzeczności i karykatur – ale gdzieś między ogromem żartów, kpiny i gatunkowego pastiszu reżyser zadaje pytania, czy od tego czasu coś się na świecie zmieniło. Na najwyrazistszą aktorską szarżę pozwala sobie Isabelle Huppert, łącząca w swojej postaci ekspresyjność Normy Desmond z "Bulwaru Zachodzącego Słońca" i tupet Creuelli De Mon. Jedna z wielkich ikon X Muzy niewątpliwie zwraca na siebie uwagę, ale też spotyka na planie będącą ciągle na początku kariery Nadią Tereszkiewicz (spróbujcie namierzyć zeszłoroczne "Forever Young"). Po raz kolejny odnoszę wrażenie, iż mamy do czynienia z prawdziwym aktorskim objawieniem, magnetyczną filmową osobowością. Tereszkiewicz ma bowiem na tyle ekranowej prezencji, charyzmy i wdzięku, by na najbliższe dekady zagarnąć światowe kino na własność.