Trudno o bezpieczniejszy wybór tematu na ciszę wyborczą niż muzyka rozrywkowa. Choć pop od dłuższego czasu jest narzędziem budowania soft power dla Ugandy, Portoryko, Filipin czy Malezji, nie wspominając o Szwecji, Hiszpanii czy dzisiejszym finale Eurowizji, to w Polsce myślenie o kulturze – jej finansowaniu ze środków publicznych czy umieszczaniu w strategiach rozwojowych – zostało dawno temu zdominowane przez znacznie bardziej kosztowne i elitarne dziedziny, jak teatr czy sztuki wizualne.
Żaden polityk nie czuje się zobligowany do posiadania gustu muzycznego czy wydawania pieniędzy na winyle jak Kamala Harris, a managerowie i managerki kultury w strukturach państwowych nie widzą w muzyce innej niż muzealne trupy poważki czy jazzowe kotleciarstwo nic poza infantylnym półproduktem dla równie infantylnych nastolatków. Dlatego rap, pop, techno czy metal, z zasady inkluzywne i względnie tanie w produkcji, całkowicie oddano we władanie mechanizmom rynkowym i platformom cyfrowym. A później płacz, iż serwisy streamingowe zawłaszczają zasoby i zyski.
Piszę o tym nie dla rytualnego narzekactwa, tylko dla uświadomienia wszystkim gigantycznego potencjału polskiej muzyki: naprawdę nie cierpimy na klęskę urodzaju, jeżeli chodzi o obszary działalności kulturalnej, którymi możemy chwalić się w Polsce bardziej niż właśnie muzyką rozrywkową.
Co prawda, przyjemnie obserwować, jaki boom w ciągu ostatnich 10 lat przeżył polski rynek książki – na palcach jednej ręki można policzyć ważne książki ukazujące się za granicą, których przetłumaczenie i wydanie w Polsce byłoby nie do pomyślenia, choć jeszcze w 2010 roku wydanie zbioru opowiadań czy esejów groziło wydawcom długami albo bankructwem. Okazuje się, iż opłaca się publikować debiuty, choćby jeżeli nie są drugą Masłowską. Wzruszenie odbiera głos także wówczas, gdy wyprodukowany gigantycznymi nakładami finansowymi, ludzkimi i intelektualnymi polski film o ociera się o nominację do nagrody.
Ale muzyka pop jest inna – dostępna od ręki, intuicyjna, fundamentalnie równościowa, lepsza niż komunizm – a w ostatnich latach doczekaliśmy się artystów wielkiego kalibru, jakich polska literatura czy kinematografia generują zdecydowanie oszczędniej i rzadziej.
Reggaetonowa bildungsroman
Jednym z nich jest Sobel. Jego najnowsza płyta, opublikowana pod koniec kwietnia Napisz jak będziesz, to stylistyczny zwrot w karierze 23-latka, któremu w tej dekadzie udało się już zostać – bagatela – najpopularniejszym wokalistą i raperem w Polsce.
Ubiegłoroczny album W związku z muzyką był eklektycznym i odważnym świadectwem „bezwarunkowej miłości do muzyki i nienawiści do marihuany”, pierwszym dojrzałym dziełem w dorobku od zawsze – czyli od odsłuchanego przez 124 miliony Polaków, ale odsłaniającego zaledwie ułamek arsenału środków singla „Impreza” z 2019 roku – ukształtowanego artysty. Łączył wpływy mainstreamowego, autorskiego R’n’B i rapu z wyraźnym wpływem estetyk lokalnych – wyobraźcie sobie mieszankę Drake’a i Don Vasyla, Niemena i Garou, Animal Collective i Janusza Laskowskiego, Bad Bunny’ego i pierwszego Kalibra 44, Lany Del Rey i musicalu Metro.
Brzmi niestrawnie? Tylko na papierze. Też byłem w szoku, iż z tej karkołomnej formuły, wyjątkowo skwapliwie korzystającej z odwracania wektora cringe’u i wzmacniającej regionalne idiomy deglobalizacji, współpracownik Sanah wychodzi absolutnie zwycięsko.
Już w pierwszych słowach nowego albumu Sobel wprowadza w klimat całości, która więcej niż high-endowemu psychotrapowi poprzednika zawdzięcza lżejszym, tanecznym wpływom – reggaetonowi, EDM-owi, gitarowemu i fortepianowemu pop-rockowi. „Tylko odebrałem dowód, wyjebałem z domu z torbą na gacie, dziś mnie to nie tyczy/ ty nie mów nikomu, ja wracam na bloki/ z towarem takim, iż dziś cały blok krzyczy” – oto „letniaczek”, jakiego wszyscy potrzebowaliśmy, choćby jeżeli nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy.
Zmiana znajduje odzwierciedlenie w tekstach, które we współczesnej muzyce pop odgrywają zwykle marginalną rolę, ale w tym przypadku mamy do czynienia z bardzo nienachalnymi i bliskimi chłopackiemu sercu toposami. Napisz jak będziesz to bowiem bildungsroman o seksie, imprezach, wakacjach w mieście, niewytłumaczalnej tęsknocie i innych formach nieprzespanych nocy; muzyka na pomaturalne wakacje albo rok przerwy w CV, przywołująca skojarzenia z Wielką majówką w reżyserii Krzysztofa Rogulskiego, Paraną i opowiadaniami krzeszowickimi Stanisława Czycza oraz adaptującym te ostatnie filmem Andrzeja Barańskiego Nad rzeką, której nie ma, czy choćby Impresjami rudnickimi Tomasza Pułki, z ich melancholijno-psychotycznym pęknięciem.
Teksty Sobla nie są może moimi faworytami w wyścigu o tytuł frazy, którą wytatuowałbym sobie na przedramieniu, ale pod względem błyskotliwej i wszechstronnej interpretacji, nieoglądającej się na stylistyczny savoir-vivre, ryzykownych pomysłów i stadionowych refrenów są to piosenki, które od przeciętnej kompozycji z festiwali sponsorowanych przez browary dzieli przepaść. Krzysztof Zalewski po niedawnych Fryderykach sugerował Soblowi „wyłączenie autotune’a”, ale nie sposób nie postrzegać tego jak stetryczałej gadki zasiedziałego w branży notorycznego chałturnika, wygłaszanej w kierunku stylistycznego poligloty, który nieprzesadnie poważa branżowe hierarchie, konserwatywne przyzwyczajenia czy ograniczenia wyobraźni.
Choć współautor piosenki do „Pana Kleksa” jest znakomitym wokalistą i świetnie poradziłby sobie bez żadnych wokalnych wtyczek, to właśnie jego hiperaktywność, pełna kontrola nad wykorzystywanymi narzędziami i swobodne przeskakiwanie między rejestrami – od szeptu do krzyku, od solowych falsetów po gospelowe chóry – sprawiają, iż do płyty chce się wracać. Dzięki nim zyskują też wielobarwne, soczyste i przebojowe beaty wąskiej grupy sprawdzonych producentów, na Napisz jak będziesz ograniczającej się głównie do współpracującego z Soblem od pierwszej płyty SHDØWA, który po drodze zdążył zagościć na amerykańskich rapowych blockbusterach, i Francisa, odpowiedzialnego za całą (również znakomitą) tegoroczną płytę Bambi, Trap or Die.
Certyfikowany król popu z bloków
Od samego początku pisania o polskiej muzyce w Krytyce Politycznej zahaczałem o temat artystów-bananowców – takich, którzy mimo znanych rodziców nieustannie podkreślają swoją autonomię i dojście do wszystkiego pracą własnych rąk, a nie dzięki znanemu nazwisku. Jednak sedno krytyki było wymierzone nie w sam fakt bycia dobrze urodzonymi, tylko w rażący kontrast między moją niewysoką oceną wartości muzycznej dokonań syna znanego prawnika, zięcia byłego prezydenta, córki króla keczupu czy pociech lidera Elektrycznych Gitar a ich możliwościami dotarcia do słuchaczy i niezrozumiałym entuzjazmem tychże. Ostatecznie Mata może przecież nagrać dobry kawałek, a osiedlowe chłopaki zaczynające od zera bynajmniej nie gwarantują wysokiego poziomu.
Traktując muzykę rozrywkową poważnie, możemy dostrzec w niej element społecznego fraktala i zobaczyć, jak hierarchie w jej obrębie, zainteresowanie mediów i jego powody, awanse, degradacje i laury wypływają bezpośrednio z procesów politycznych. Nierówności ekonomiczne, dokręcanie środowiskowej śruby, malejące szanse na społeczną mobilność, opiekę zdrowotną, solidną edukację czy migrację do dużych miast – temu wszystkiemu jak w soczewce możemy przyjrzeć się, słuchając polskiego rapu, choćby jeżeli dalece nie wszystko wyrażone jest w formie dobitnego moralitetu czy jednoznacznej przypowieści.
I choć nic mi nie wiadomo na temat statusu majątkowego czy kulturowego rodziny Sobla, to opowieść o sukcesie „pierwszego hip-hopowego króla popu z bloków” broniłaby się i przechodziła test wewnętrznej spójności, choćby gdyby pochodzący ze Świdnicy chłopaczyna, urodzony już w świecie pozbawionym wież World Trade Center, był dzieckiem całej pierwszej dziesiątki polskiej listy „Forbesa” – przynajmniej byłoby jasne, iż nie przepuścił kapitału na głupoty i zwrócił z nawiązką.
A jeżeli to ten tekst jest pierwszą okazją do zapoznania się z artystą – nie panikuj, jeżeli wyda ci się w pierwszym kontakcie (podobnie jak kosmici w twórczości Stanisława Lema zmarłemu w tym miesiącu Joce z Kalibra 44) „zbyt wyraźny, hałaśliwy, zobaczysz go zbyt jasno”. Charyzma, talent, euforia życia i umiłowanie sztuki potrafią wyprowadzić na manowce.
„Co, jeżeli ci powiem, iż im wcale nie zależy na nas?” – pyta Sobel w rozbrajającym kawałku tytułowym z poprzedniej płyty, zwracając się do samej muzyki i docierając „do sedna materii”. Oby przyszli prezydenci mieli wystarczająco dużo formatu, by odwrócić ten niepokojący antykulturalny trend, a ikony młodej polskiej muzyki gwałtownie obsypywali należnymi im orderami.