Z końcem lutego odbył się w Akademii Muzycznej we Wrocławiu benefis 50-lecia Pani pracy pedagogicznej. Były przemówienia, m.in. JM Rektora Akademii Muzycznej we Wrocławiu, prof. Krystiana Kiełba, pani przyjaciela od lat Sławomira Pietrasa – dyrektora scen teatralno-operowych w Polsce. Odczytywano też listy gratulacyjne. Były wspomnienia, anegdoty, nagrania Pani występów w Operze Wrocławskiej.
Na zakończenie wieczoru odbył się koncert z udziałem Pani wychowanków, którzy z wielką miłością dedykowali swojej Profesorce wykonywane utwory. Pomyślałam, iż przy znakomitych Pani sukcesach scenicznych podjęła Pani się uczenia śpiewu, na które nie każdy wokalista się decyduje. Dlaczego?
Pedagogika jest trudniejsza niż własne działania artystyczne. Wiąże się z większą odpowiedzialnością. Gdy zaczęłam uczyć śpiewu, byłam już 14 lat na scenie, a debiutowałam, mając niespełna 22 lata, tak więc miałam już własne doświadczenie wokalne i artystyczne, co było bardzo ważne.
Żeby uczyć, to, jak mówił prof. Eugeniusz Sąsiadek, trzeba mieć intuicję wokalną. W tej specjalności najważniejsze jest też własne doświadczenie, bo adekwatnie uczy się mniej więcej tak, jak samemu się śpiewa. Poza tym pedagog powinien był przede wszystkim muzykalny, a muzykalność ma różne oblicza. Uważam tu za najważniejszy słuch harmoniczny.
Na co Pani zwracała uwagę w pracy pedagogicznej, mając już swoje doświadczenie wykonawcze?
Nigdy nie promowałam siłowego, forsownego śpiewania. Dla mnie ważna była fizjologia i estetyka głosu oraz znajomość stylu. W czasie, gdy zaczęłam uczyć, jeszcze nie była popularna muzyka dawna. W Akademii Muzycznej (dawniej w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej) oczywiście nas tego uczono, ale nie w takim stopniu jak dzisiaj. Poza tym nie było nagrań ani tak szerokiego uprawiania tej muzyki.
Trzeba poznać, jakiego rodzaju jest aparat głosowy, czy to są struny cienkie, czy grube, krótkie, czy dłuższe – to też jest zawsze jakaś wskazówka. Ja miałam dwie profesorki i żadna nie zajrzała mi do gardła i nie sprawdziła jakie mam podniebienie, co też jest ważne, albo na jakiej wysokości w naszej naturalnej budowie znajduje się krtań. Niektórzy mają ją usytuowaną wyżej i wtedy głos nie ma takiej głębi. Czasem wynika to też z niewłaściwego kontaktu z oddechem, itd., itd.
No i do tego dochodzi dobór repertuaru na różnych stopniach kształcenia.
No właśnie. o ile dziewczyna ma 17 lat i śpiewa arię Liu „Signore, ascolta” to może choćby i wychodzi, bo wydaje się nie najtrudniejsza. Trzeba jednak uświadomić młodej osobie, iż choćby jeżeli jest łatwo, to nie należy rok później porywać się na duet z „Madame Butterfly”. Sam fakt, iż nie czuje się trudności, wcale nie oznacza, iż głos się nie przeciąża. Nasza fizyczna pamięć wszystko przechowuje. Na przykład naszym problemem w akademii jest praca przez dwa, trzy lata nad samym „odkręcaniem” tego, co było wcześniej robione w średniej szkole muzycznej – mam tu na myśli szkolnictwo pozawrocławskie. Bo kiedy ta fizjologia się już jakoś ustaliła, to długo trwa, zanim wydobędzie się naturalne piękno z głosu i dobrze osadzi na oddechu.
Są śpiewacy obdarzeni głosem z natury. Jak pracuje się z takimi naturszczykami?
Im wszystko samo wychodzi, jednak trzeba uświadamiać takim osobom, iż nie wszystko mogą śpiewać. Tą naturą i łatwością w emisji śpiewa się do pewnego czasu. Bywa jednak, iż przychodzą trudniejsze zadania i wtedy warto coś więcej wiedzieć, mieć świadomość połączenia rejestrów, dźwięków przejściowych. Wprawdzie mają oddech z natury, ale to jest za mało, bo technika oddechowa wymaga większej wiedzy.
Naturszczyk często wielu rzeczy nie bardzo przyjmuje do wiadomości. Skoro jest mu łatwo, to mówiąc wprost, nie zawsze chce się takim głosom pracować. Jedni są pełni zapału, a inni bywają leniwi, co potrafi się w przyszłości odbić na karierze zawodowej.
Poza tym trzeba pamiętać, iż nie da rady śpiewać tak samo przez całe wokalne życie. Śpiew nie jest prostą sprawą. Siedemnastoletni człowiek śpiewa inaczej, a gdy osiąga wiek, powiedzmy, 30-40 lat, jeszcze inaczej. Wszystko podlega rozwojowi, ponieważ jesteśmy żywym organizmem, który nie jest ciągle taki sam. Było wielu śpiewaków, którzy całe życie śpiewali identycznie, a moim zdaniem to jest tylko utrwalanie pewnej ścieżki, z której potem nie ma wyjścia.
Ale też przychodzą kształcić się głosy, które nie są dane z natury,
Kiedyś uczyłam pierwszego w swej karierze tenora, który przyszedł z zupełnie białym głosem, ale był wokalnie bardzo uzdolniony. Udało mi się wyprowadzić go wokalnie w ciągu pierwszego roku studiów i już na II roku zaśpiewał arię księcia „La donna è mobile”.
Dość często można zaobserwować, iż pedagodzy śpiewu uczą ten rodzaj głosu, jakim sami dysponują.
Ja jestem sceptyczna jeżeli chodzi o stawianie takich podziałów. o ile ktoś określa się jako specjalista od sopranów czy tenorów, to dla mnie raczej to świadczy o braku ogólnej wiedzy o wokalistyce. Oczywiście męskiemu głosowi jest trudniej uczyć wysokie soprany, ale bywali tacy, którzy z tym sobie świetnie radzili. Trudny do prowadzenia jest tenor, ale nie zawsze musi go uczyć pedagog dysponujący tym samym głosem.
I jest to droga bez powrotu. Głos jest tak wrażliwym instrumentem, iż nie jest w stanie przeżyć takich eksperymentów.
Bo nie można stosować matrycy w kształceniu, ani działać w obrębie jakiegoś jednego schematu. Znam też wiele przykładów takich „sukcesów” pedagogicznych, gdzie bardzo zdolna osoba dobrze śpiewa, tylko ja ciągle mam wrażenie, iż nie śpiewa swoim własnym głosem. A dla mnie zawsze najważniejsze było wydobycie tego, co osobiste w głosie.
Czy prowadziła Pani głosy niskie?
Tak, miałam na przykład w klasie świetny mezzosopran. Na dyplomie śpiewała arię Rozyny i arię z „Kopciuszka” – przepięknie wykorzystywała dolny rejestr. Miałam okazję z nią też śpiewać w „Cosi fan tutte” i „Strasznym dworze” w Operze Wrocławskiej. Potem wyjechała do Niemiec, wyszła za mąż za chórmistrza i utknęła w chórze. Takie historie też się zdarzają.
Bywa, iż po studiach kariera śpiewacza się nie udaje. Co Pani zdaniem może być tego przyczyną?
Powodem może być zbyt mała liczba teatrów operowych czy instytucji, w których śpiewak mógłby się realizować w Polsce. Może to być też kwestia stanu zdrowia, albo jakiejś ogromnej nadwrażliwości, która sprawić może, iż śpiewak „spala się” na scenie. Jest wiele różnych okoliczności niesprzyjających rozwojowi zawodowemu.
Miałam kiedyś w klasie studentkę z pięknym głosem. Początkowo była prowadzona jako mezzosopran, ale osiągała też bardzo łatwo dźwięki z sopranowej skali. Jednak kłopoty rodzinne i właśnie taka nadmierna wrażliwość sprawiły, iż nie śpiewa, a szkoda. Zresztą z naszych absolwentów bardzo niewielu robi tzw. karierę. Możemy tu zadać sobie fundamentalne pytanie, czy da radę głos wykształcić w ciągu pięciu lat studiów, mając do dyspozycji zaledwie dwie godziny śpiewu po 45 minut w tygodniu?
Myślę, iż tylko w pewnym zakresie, co może również wynikać z tego kapitału wyjściowego, z jakim się przyszło na studia.
No właśnie. Przecież to jest jakaś fikcja z tymi zajęciami. Ja i tak robię dłuższe lekcje – po godzinie, półtorej, to wszystko oczywiście zależy od możliwości studenta. Niektórzy z nich wręcz proszą o dłuższy czas. Jedna z moich utalentowanych podopiecznych, gdy mówiłam, iż już wystarczy, odpowiadała – Pani nie daje mi się wyśpiewać [śmiech].
W moim odczuciu studenci są przeciążeni niektórymi zajęciami, które nie mają wpływu na ich wykształcenie jako śpiewaków. Oczywiście trzeba wiedzieć o różnych muzycznych sprawach, ale w porównaniu z czasem przeznaczonym na kształcenie głosu tych innych zajęć jest naprawdę za dużo. Brakuje czasu pracy nad głosem, repertuarem, nad wrażliwością aktorską. A potem zdarza się, iż wystawiamy akademickie przedstawienie operowe. Ktoś śpiewa arię i w połowie „wysiada”. Robi dyplom i nie wiadomo, co dalej się z tą osobą dzieje.
Mam takie wrażenie, iż dawniej, gdy oceniano nasze umiejętności w śpiewie na kolejnych egzaminach, to stosowano pełną skalę ocen, a dostateczny był również pewną wartością mówiącą o aktualnym stanie głosu. Miało to również znaczenie w odniesieniu do innych studentów, różnicowało dobrze aktualny stan umiejętności. Dzisiaj w zasadzie stosuje się prawie same bardzo dobre. Czemu tak się dzieje?
Faktem jest, iż dzisiaj przyjmujemy osoby o wyższych umiejętnościach, mające lepszy materiał głosowy. A co do ocen… Odpowiem tak – my pedagodzy często różnimy się kryteriami. Dla jednych coś jest bardzo dobre, dla innych ewidentne szanse dobrego rozwoju się nie liczą, tylko żeby było na teraz głośno i mocno. To tak w skrócie, bo przecież jest dużo więcej tych niuansów i ta sfera oceny jest bardzo niewymierna. choćby sobie myślę, czy po prostu zaliczanie egzaminów nie byłoby lepsze od wystawiania ocen, bo i tak później życie wszystko zweryfikuje.
Zapewne pamięta Pani swoich wybitnych absolwentów?
Pierwszą był Ewa Małas-Godlewska – typowy, wspaniały naturszczyk. Wszystko jej pięknie wychodziło, naprawdę. Wygrała po V roku konkurs w Tuluzie – otrzymała II nagrodę, a pierwszej nie przyznano. Współpracowała z Metropolitan Opera w Nowym Yorku, śpiewała z Karajanem. Użyczyła też swojego głosu do ścieżki dźwiękowej w filmie „Farinelli”, za co otrzymała Złotą Płytę od prezydenta Francji Françoisa Mitteranda.
Jeżeli myślę o sukcesach swoich studentów, to niewątpliwie są to również osiągnięcia Agaty Zubel, która jest wspaniałą artystką, Oli Kubas-Kruk, Moniki Cichockiej, która wygrała arcytrudny i prestiżowy konkurs w Tuluzie w wieku 23 lat. Oczywiście, każda z tych osób po studiach już po swojemu kierowała dalszą swoją karierą i podejmowała własne wybory. Niektóre bardzo trafne, niektóre mniej. Bardzo istotny jest charakter w tym zawodzie.
Wypuszczając takie pisklę z gniazda nie zawsze się już ma wpływ na dalsze losy, ale wielu śpiewaków przez lata korzysta jeszcze ze wsparcia swojego pedagoga, przyjeżdżając na lekcje, konsultacje – sprawdzając swoją wokalną kondycję.
Oczywiście, jeżeli tylko moi dawni studenci przebywali w Polsce, niemniej nie zawsze mieli taką potrzebę, świetnie sobie radząc na scenie. Bardzo mnie cieszyły takie spotkania.
Zdarzały się też rozczarowania pedagogiczne?
Kilka takich rozczarowań niestety było. choćby nie wiem, czy chcę o nich opowiadać… Miałam kiedyś studentkę, wybitnie muzykalną, o wspaniałym głosie z wielką skalą. Po piątym roku – bo wtedy kształcenie opierało się na systemie sześcioletnim – zaśpiewała coś bez mojej zgody. Dodam, iż chodzi o wybór takiej partii, która bardzo mocno obciążyła jej głos. Wtedy coś niedobrego zaczęło się dziać z jej strunami głosowymi – nie wiem, czy też nie miała na to wpływ jakaś konsultacja u innego pedagoga. Dość powiedzieć, iż byłam w stanie jej pomóc, co zresztą mówiłam tej studentce. Jednak ona zdecydowała inaczej i na ostatnim roku przeniosła się do innego pedagoga. Z tego co wiem, dzisiaj już nie śpiewa.
Miałam też pod swoją opieką tenora – wybitny głos, który mógł śpiewać na wysokim europejskim poziomie. Zaśpiewał wspaniały dyplom, potem poszedł na przesłuchania do Opery Wrocławskiej pięknie wykonując poszczególne arie, ale się nie dostał. Chłopak był bardzo wrażliwy, przeżył ogromne rozczarowanie, a miał poczucie swojej wartości… No i skończyło się tak, iż pracuje u ojca na gospodarstwie w jednej z dolnośląskich miejscowości. Nie śpiewa. Odbieram to za wielką swoją porażkę, bo byłby głosem na miarę wielkich scen operowych.
Co Pani było najbliższe w procesie kształcenia wokalistów?
To jest jedno wiodące hasło – bel canto. Natomiast są różne metody w osiąganiu konkretnych celów.
Uważam, iż niezależnie od tego z jakim materiałem głosowym mamy do czynienia, czy to jest bardzo początkujący śpiewak, czy też już wcześniej śpiewał, czy też dysponuje dużym, mocnym głosem, to nie można go prowadzić bez techniki figuracyjnej.
Czasami miałam kogoś po średniej szkole muzycznej, w której uczył się śpiewu cztery lata, a w głosie nie było choćby śladu próby śpiewania trylu, staccata. Zawsze się wtedy zastanawiałam, na czym adekwatnie polegała ta sztuka śpiewu wcześniej.
Czy na przestrzeni tych pedagogicznych lat coś się zmieniało w Pani sposobie prowadzeniu głosów?
Metody pracy odzwierciedlały to, co działo się z moim własnym głosem. Odeszłam z opery po 33 latach śpiewania i muszę powiedzieć, iż wtedy zaczęłam od nowa uczyć się sama śpiewu. To może śmiesznie brzmi, ale właśnie ta droga przyniosła mi owoce w pracy pedagogicznej.
Kiedy zaczęła Pani swoje kształcenie głosu?
Miałam 12 lat, gdy zaczęłam uczyć się grać na fortepianie. Nasza szkoła muzyczna mieściła się czasowo przy ulicy Lelewela. Spotkałam tam panią Giselę Posh, do której klasy kiedyś już jako czternastolatka zapukałam, weszłam i poprosiłam, czy nie mogłabym się uczyć u niej śpiewu. Profesorka odparła, iż jestem za młoda i muszę jeszcze poczekać. Rok później rozpoczęłam naukę śpiewu, ale bardzo delikatnie, następnie miałam rok przerwy na zdawanie matury i tak na poważnie kształcenie głosu zaczęło się w średniej szkole muzycznej, w której pięcioletni program zrobiłam w trzy lata.
Czy podobnie hołduje Pani zasadzie, iż z kształceniem wokalnym trzeba poczekać do 17-18 roku życia?
Zdecydowanie tak. To oczywiście też zależy od konstrukcji psychofizycznej młodego człowieka, ale nie wolno zaczynać za wcześnie. Dodam, iż głosy męskie powinny jeszcze później rozpoczynać naukę. Źle to widzę, gdy do szkoły średniej przyjmuje się głosy 14-, 15-letnie. Potem przychodzą do nas na uczelnię i różnie to już wtedy bywa…
Jaką dewizą kieruje się Pani w pracy pedagogicznej?
Dobiegam już 87 lat i nachodzą mnie różne refleksje… Najważniejsza jest – nie zaszkodzić.
A co jest miarą Pani sukcesu?
Cierpliwość i pokora. Także i to, iż pracowałam z wieloma głosami, które były trudniejsze do prowadzenia – wiele się od nich nauczyłam. Jak również to, iż przez cały czas młode osoby chcą się u mnie uczyć. Bardzo też mnie cieszy, iż prowadzę klasę śpiewu z Olą Kubas-Kruk – osobą absolutnie wyjątkową, z którą dzielę wszystkie euforii pedagogiczne.