Po zakończeniu trylogii „Nagich broni”, Leslie Nielsen przez cały czas korzystał ze swojej vis comica i grał w kolejnych, utrzymanych w tym samym stylu parodiach. Zdarzały się wśród nich filmy lepsze („Ściągany”), jak i gorsze („2001: Odyseja komiczna”), ale wydawało się, iż przygody Franka Drebina dobiegły końca i kolejna odsłona cyklu nie powstanie. Wprawdzie twórcy podchodzili do tematu kilka razy – najpierw planowano czwartą część jako produkcję telewizyjną. Następnie, już po śmierci Nielsena w 2010 roku, główną rolę miał zagrać Ed Helms, jako Frank Drebin Jr. Jednak skończyło się na niewyraźnych planach. Później scenariusz „czwórki” napisali David Zucker i Pat Proft, ale z tego też nic nie wyszło. Po drodze ukazała się jeszcze niezbyt interesująca gra video (The Naked Gun: ICUP), jednak dopiero, gdy projekt przejął Seth Macfarlane, pojawiło się światełko w tunelu i realna szansa na powstanie filmu. Mimo to, ciężko było mieć nadzieję, iż wyjdzie z tego dobra komedia. Wszak parodia jawiła się gatunkiem praktycznie martwym, po średnio udanych „Strasznych filmach” i wypełnionych fekalno-wymiotnymi „żartami” wyrobach filmo-podobnych w rodzaju „Komedii romantycznej”. Seth MacFarlane nie przejmował się jednak krytyką i nie zważał na głosy niedowiarków. Znany z dosadnych dowcipów w swojej sztandarowej produkcji, „Głowa rodziny”, po prostu konsekwentnie realizował swoją wizję.
Od samego początku było jasne, iż fabuła, wzorem poprzedników, będzie tylko pretekstem. I rzeczywiście – główny motyw, czyli machloje wzorowanego na Elonie Musku miliardera, któremu marzy się nowy świat, nie zawiera choćby grama świeżości, to klisza wyciągnięta z co bardziej bombastycznych odsłon przygód Jamesa Bonda (choć w tym przypadku może raczej Austina Powersa). I dobrze! Dzięki temu, twórcy skupili się na umieszczeniu w kadrze jak największej liczby żartów, gagów i absurdalnych dialogów. Ponieważ, i piszę to z prawdziwą przyjemnością, mamy wreszcie parodię, która jest tak głupia, iż aż śmieszna. Co jeszcze ważniejsze, nowa „Naga broń” to film duchowo wierny swoim poprzednikom. Nie tylko nie przynosi im wstydu, ale godnie kontynuuje dziedzictwo ZAZ i Lesliego Nielsena.
Sporo emocji budził angaż Liama Neesona do głównej roli. Portfolio aktora obejmuje różne filmy, ale tutaj potrzebny był ktoś, kto, wzorem Nielsena, potrafiłby wypowiadać najbardziej kretyńskie kwestie całkowicie na poważnie i z kamienną miną. Neeson sprawdził się świetnie, może właśnie dlatego, iż on wcale nie próbuje grać w komedii, tylko zachowuje się jakby jego Frank Drebin Jr. był prawdziwym twardzielem, wyciągniętym z jakiegoś mrocznego dramatu policyjnego, co w zderzeniu z absurdem dialogów, zdarzeń i postaci daje cudownie komiczny efekt. Drugim, bardzo pozytywnym zaskoczeniem jest Pamela Anderson, która nie ustępuje swojemu ekranowemu partnerowi i doskonale odnajduje się w narzuconej konwencji. Anderson miała pojawić się już w trzeciej „Nagiej broni”, ale inne zobowiązania zawodowe uniemożliwiły jej angaż (a przewidzianą dla aktorki rolę dostała Anna Nicole Smith). I choć zagrała już wcześniej w serii „Straszny film”, dopiero tutaj pokazuje pełen wachlarz komediowych umiejętności. Koniecznie trzeba też odnotować cameo ‘Weird’ Ala Yankovica, obecnego w cyklu od pierwszej części. Po prostu nie mogło go tu zabraknąć.
Przyznam, iż gdy film powstawał, byłem do niego nastawiony sceptycznie. Wydawało mi się, iż nie sposób w tej chwili nakręcić czegoś, co by choć w minimalnym stopniu dorównywało oryginalnej trylogii i pozostałym dziełom ZAZ. Z satysfakcją jednak przyznaję, iż twórcom udało się nakręcić bardzo dobrą komedię. Gagi atakują widza z każdej strony i w każdej adekwatnie sekundzie filmu. Co więcej, można się tu też doszukać komentarza na temat współczesnego uzależnienia od techniki, oczywiście podanego w niezwykle przystępny sposób. W niektórych przypadkach natomiast, tłumacze musieli się sporo namęczyć, by oddać gry słowne albo znaczenie dowcipu. Bywają więc sytuacje, w których widzowie dobrze znający angielski dostają dwa gagi w tym samym czasie – w dialogu i w napisach.
Mam w zasadzie tylko jeden zarzut do filmu – przez pierwsze czterdzieści minut tempo zostało utrzymane świetnie, ale później całość trochę siada, by dopiero w finale znów odzyskać wigor. Przy czym to nie jest tak, iż nagle dowcipy się kończą. Po prostu w pewnym momencie odniosłem wrażenie, iż stały się mniej zabawne.
MacFarlane i zasiadający na reżyserskim stołku Schaffer udowodnili nie tylko, iż wciąż da się nakręcić film, w którym można wyśmiać wszystko i wszystkich, ale też, iż przez cały czas istnieje zapotrzebowanie na takie komedie. Zarówno recenzje krytyków, jak i opinie widzów były w większości bardzo pozytywne, więc liczę, iż nowa „Naga broń” przyczyni się do renesansu podobnych produkcji. W pełnym napięć i wyzwań świecie potrzeba głupich i absurdalnych, ale przy tym niezwykle śmiesznych parodii.