„Kobiety często wstydzą się być nieidealne, słabe, potrzebujące, bo boją się utraty władzy. Chciałam pokazać, iż mamy w sobie różne cechy, te niewygodne i destrukcyjne również. I to jest ok” – mówi Lilja Ingolfsdottir. „Być kochaną” to jej pierwszy film pełnometrażowy, który zdobywa nagrody na całym świecie. Rozmawiamy z reżyserką o różnicach kulturowych, feminizmie i miłości bez maski.
Marta Krupińska: Twój film zaczyna się tam, gdzie większość love stories się kończy. Ale daje nadzieję, iż kryzys, a wręcz rozpad relacji może być nowym początkiem tak jak dla głównej bohaterki Marii. Gdy opuszcza ją partner, wreszcie nawiązuje kontakt z samą sobą.
Lilja Ingolfsdottir: Nie wierzę w modne hasła samomiłości i samowystarczalności. Ale zbudowaliśmy wokół siebie zbyt wiele murów. Boimy się być autentyczni, bo nie chcemy zostać odrzuceni. Wytworzyliśmy wzorce, które miały nas chronić, ale dziś uniemożliwiają nam, tworzenie więzi. Tak jak Maria, którą matka zawstydzała za potrzebę bliskości, a chwaliła za niezależność. Dlatego w relacjach pokazuje maskę silnej kobiety, choć w głębi pragnie czułości i opieki, jakiej nigdy nie zaznała. Myślę, iż to jeden z najbardziej bolesnych kroków – zaakceptować fakt, iż rodzice nie kochali nas bezwarunkowo, iż zostaliśmy zranieni przez osoby, które miały nas chronić, a tego nie zrobiły.
Kluczowym momentem jest scena terapii, w której Maria konfrontuje się z tym bólem, co pozwala jej przejść od roli ofiary do odzyskania wewnętrznej siły i uznania prawdy o sobie. Ta prawda okazuje się niewygodna dla niej, ale i dla jej partnera. Jak zmienia to dynamikę ich związku?
Ich relacja to od początku zderzenie dwóch masek. Maria udaje niezależną, a Sigmund – ciepłego, opiekuńczego, choć skrycie marzy o wolności, bo w dzieciństwie wpojono mu, iż powinien poświęcać się innym. Zakochują się w wyobrażeniach o sobie, które pasują do ich braków. Ale kiedy zaczynają żyć razem, okazuje się, iż najgłębszą potrzebą Marii wcale nie jest niezależność. Zaczyna ujawniać swoją wrażliwość i potrzebę bliskości. Wtedy Sigmund czuje się oszukany, ma wrażenie, iż to nie jest ta kobieta, którą poślubił. A Maria dodatkowo wstydzi się, iż go potrzebuje, i nie umie powiedzieć tego wprost. Dopiero pod koniec filmu zdobywa się na odwagę.
Burzysz mit, iż feministki nie proszą o pomoc?
Skandynawii często kobiety deklarują: „Nie potrzebujemy mężczyzn, bez nich będziemy wolne i niezależne”. A potem są przytłoczone ogromem odpowiedzialności. Mężczyźni z kolei czują się bezużyteczni i niedocenieni. To pogłębia polaryzację między płciami. Efekt? Wszyscy są nieszczęśliwi. Chciałam zrobić film o kobiecie, która na końcu wyciąga rękę i mówi: „Potrzebuję cię”. Bo wierzę, iż kobiety i mężczyźni potrzebują siebie nawzajem.
Maria nie prosi o pomoc, sama ogarnia rodzinę i pracę, aż w końcu wybucha. Niemal każda kobieta zna to z autopsji. Natomiast Sigmund jest w szoku, wysyła ją na warsztaty z zarządzania agresją. Tak jakby kobiety nie miały prawa do złości.
Nie chciałam, by była to kolejna kobieca postać, która musi udowadniać swoją wartość albo wchodzi w rolę ofiary. To destrukcyjny, ograniczający wzorzec. Potrzebny nam nowy etap feminizmu, w którym kobiety mogą być równie złożone, jak mężczyźni – czasem trudne, gniewne, a jednak silne i autentyczne. Prawdziwa moc tkwi w odwadze bycia sobą, przyznaniu się do wstydu czy słabości. Dlatego Maria na początku jest twarda, gniewna, wręcz „męska”, czym maskuje ból. A gdy zaczyna się otwierać, staje się miękka, wrażliwa i jednocześnie dużo silniejsza. Niedoskonała, ale ludzka – i przez to prawdziwa.
Wywiad ukazał się w magazynie Glamour 11/25.
View oEmbed on the source website
















