Muzyka bezcenna w Wielkopolsce #90

kulturaupodstaw.pl 2 godzin temu
Zdjęcie: fot. Materiały prasowe


ORHID
Mar De Plastico
wydanie własne, 2024

Poznański producent OrHid, o którym wspominaliśmy na łamach cyklu dwa lata temu tutaj, znów uderzył w miejsce, w którym industrialne fantazje Ballarda spotykają się z klaustrofobią współczesnych przedmieść – tych z centrów logistycznych, magazynów i niekończących się parkingów dla tirów.

„Mar De Plastico” śmiało korzysta z języka noise metalu z samego wnętrza zardzewiałej maszynerii, dlatego nie jest to klasyczny album gitarowy. Riffy o wyraźnie blackmetalowej, wręcz suicydalnej proweniencji, często rozciągnięte w hipnotyczne frazy, są jak monotonne, choć szybkie ruchy taśmy produkcyjnej, która dawno wymknęła się spod kontroli.

Zamiast wokalu – same warstwy dźwięku, gęste, lepkie, przecinane zimnym, mechanicznym pulsem, jakby ktoś próbował zapisać na nich całą swoją mizantropię w przesterze. Ten „plastikowy ocean” w niczym nie przypomina ekologicznej scenografii z kampanijnych plakatów – znacznie bliżej mu do krajobrazów szklarniowych pustyń z południa Europy, w których człowiek funkcjonuje wyłącznie jako fragment infrastruktury.

OrHid buduje takie wizje dzięki powtarzalnych motywów, stopniowo zagęszczanych, szlifowanych, ścieranych jak krawędzie zużytych narzędzi. W tle słychać fascynację ciężarem Godflesh, obcością wczesnego Blut Aus Nord, ale także bezkompromisową, dronową upartością już stricte noise’owych projektów, które dawno porzuciły tradycyjne formy piosenkowe.

„Mar De Plastico” można potraktować jak kronikę późnokapitalistycznego zmęczenia, w której najmocniejsze momenty rodzą się z pozornie prostych zabiegów – z niespodziewanym wejściem syntetycznego brudu pod gitarową powierzchnię.

Warto ugrzęznąć pod nią wraz z nim.

RYZYKOWNA WYPRAWA BATYSKAFEM
EP
Idealstate Recordings, 2014

„EP” to zapis pracy trzech osób sprzed ponad dekady, które od lat poruszają się na fascynujących każdego poszukiwacza muzycznych nieoczywistości pograniczach poznańskiej improwizacji, elektroakustyki oraz konceptualnego myślenia o dźwięku.

Mamy tu skrzyżowanie trzech osobnych praktyk – Patryka Daszkiewicza, Patryka Lichoty i Piotra Tkacza – które spotykają się w szczelinach, w drobnych momentach niestabilności, choć w rozbudowanych, kilkunastominutowych formach.

Ale zacznijmy od początku. Daszkiewicz przynosi swoje doświadczenie obcowania z artefaktami – kasetowymi szumami, cyfrowymi błędami, materiałem z nośników, które dawno straciły „przeznaczenie”. Lichota, znany z pracy nad preparowanym saksofonem i kompozycjami podpatrującymi mechanizmy nowych mediów, wykorzystuje instrument jak obiekt do badań – dzięki czemu pojawiają się dźwięki, które wydają się wymykać kategorii „dętych”. Tymczasem Tkacz, działający na styku turntablizmu konceptualnego i obiektowego performansu, operuje gestami, które zmieniają się w serię zdarzeń – trzaski, uślizgi, przesunięcia powietrza nad powierzchnią winylu czy przedmiotu.

Tak oto otrzymujemy „Anarchy in Upper Volta” i „Incident at Jupiter Breakers” – dwie pochłaniające uwagę próby uchwycenia procesu reagowania na sygnał. To improwizacja rozumiana w duchu najbliższym współczesnej muzyce elektroakustycznej, czyli bez dramatyzacji, bez kulminacji, bardziej jak praca w czasie rzeczywistym nad tym, co akurat pojawia się w materiale.

W tym podejściu słychać pokrewieństwo z praktykami europejskiej sceny redukcyjnej, ale i z bogatą przecież tradycją poznańskich eksploracji dźwiękowych, w których najważniejsze bywa to, czego nie widać na pierwszy rzut ucha.

ULEWA
Zrodzeni na samym końcu
wydanie własne, 2025

Ulewa debiutuje obiecującym materiałem, który – wbrew swojej zwięzłości – działa jak pewien istotny zapis przeżycia. „Zrodzeni na samym końcu” to mini-album balansujący na przecięciu mrocznego art rocka, tektonicznej elektroniki i emocjonalnego ekshibicjonizmu.

Młodociany (i to jak!) duet pracuje tu w trybie bezpośrednim: nie ukrywa źródeł i nie wygładza kantów, wyraźnie naciskając na napięcie między słowem a produkcją. A przy tym wszystkim to płyta utkana z po prostu bardzo udanych piosenek.

Marcel Chwaliński wiąże gitarowe pęknięcia, poszarpane warstwy automatycznej perkusji i syntetyczne zagęszczenia. Wszystkie wydają się być śladami konkretnych stanów, jakie znajduje w sobie, co rezonuje tym bardziej w warstwie jego tekstów – krótkich, urywanych fraz, obrazów graniczących z autoportretem w rozpadzie, ale pozbawionym taniego, mydlanego melodramatu.

Karolina Szewczyk trzyma materiał w ryzach – jej syntezatory, ale też subtelne dopowiedzenia wokalne, osadzają całość w przestrzeni, w której istotnie można mówić o pewnym rodzaju artystycznego rocka, ale nie o jego konwencjonalnych odruchach, z często widocznym manieryzmem na czele.

Ulewa wydobywa z relacji między „akustycznym” a „elektronicznym” coś, co przypomina najciekawsze poszukiwania w polskiej nowej alternatywie, a co niegdyś tak dobrze działało w przypadku nowej fali. To wyraźne przywiązanie do intymności bez ucieczki w pastelowe melodyjki, ciągłe rozwijanie motywów destrukcji.

I to nikłe, ale jak ważne światełko na samym końcu tunelu…

Idź do oryginalnego materiału