Muzyka bezcenna w Wielkopolsce #76

kulturaupodstaw.pl 2 tygodni temu
Zdjęcie: fot. Materiały prasowe


CYGAŃSKI WIATR
Verano Peach
wydanie własne, 2015

Dawno temu, ze zgiełku codzienności, gdzie uzależniające nas głosy miasta mieszają się ze smutnym echem jego kolejnych niespełnionych obietnic, wyłonił się Cygański Wiatr – trzech zawadiackich irokezów z Turku, przybywających do nas z EP-ką „Verano Peach”.

W 2015 roku, a więc w czasach już zupełnie nieprzystających do lat jarocińskiego buntu, z początku byli tylko regionalną ciekawostką, ale z biegiem lat zapewnili sobie mocną pozycję, którą w wielkopolskim podziemiu cieszą się do dziś. Ich historia zaczęła się dwa lata wcześniej, w 2013 roku, kiedy zagrali swój pierwszy koncert w tamtejszym Miejskim Domu Kultury.

Od tamtej pory, mimo personalnych zawirowań, nieprzerwanie podążają własną ścieżką, nie zważając na przeszkody i serwując nam najsurowszą dawkę punk rocka, w którym nikt nie ogląda się ani na trendy, ani na mody, pilnując jedynie autentyczności przekazu, który trzeba nieść z biglem, a który najlepiej wypada na scenie.

„Verano Peach” to piwniczna esencja tego, czym punk powinien być – to materiał, w którym wspomnienia o legendarnych The Clash czy Ramones niejednemu pomieszają się z tymi o undergroundowych taśmach piewców Oi! To brzmienia ze streetu w najlepszym wydaniu, w których Ścisły, Kulas i Gąbka raz po raz sprzedają ciosy wymierzone przede wszystkim w obojętność i marazm.

I choć „Verano Peach” to tylko ich demo – zapis szczeniackiej energii i pasji, która jak u każdego prawilnego panczura wcale nie gaśnie mimo upływu lat – to czuć w nim również dojrzałość i pewność siebie. Słychać w nim doświadczenie wspólnoty, słychać manifest niezależności.

Jeśli szukacie muzyki, która przypomina, czym jest prawdziwy punk rock – bez udawania, bez sztuczności – to Cygański Wiatr jest dla Was. I wiedzcie, iż chłopaki wcale nie tracą impetu – na swoim niedawnym „Pośmiertnym odznaczeniu” (2024) dmą aż miło, pokazując, iż najlepszy punk to ten, który się nie zmienia.

SEPTEMBIE
Hi, I’m Septembie
wydanie własne, 2024

„Hi, I’m Septembie” to muzyka, w której czas jest jak rozmyty film na 8-milimetrowej taśmie. Jest wspomnieniem tych ostatnich dni lata, zamkniętych w dźwiękach zawsze snującej się gitary i delikatnego wokalu będącego synonimem wszelkich nastoletnich sentymentów. To muzyczna pocztówka z przeszłości, która przypomina o smakach znanych z dzieciństwa, kiedy jeszcze wszystko wydawało się możliwe, a każdy zachód słońca był obietnicą nieskończoności.

Septembie – znany również jako wokalista i gitarzysta Heathermint oraz Cinema Protests Club – chce zobaczyć nasze rozmarzone twarze na zdjęciach Kodaka, odwdzięczając się prezentacją własnych, wykonanych w sypialni pełnej dream popu i indie rocka.

Wrażenie, jakie można odnieść po ich przeglądaniu, przypomina to, kiedy siedzimy na ganku w mglisty poranek po nieprzespanej nocy, a jedyne, co słyszymy w głowie, to szum lo-fi.

Ostatnio Septembie nie występuje już tylko solo – towarzyszy mu zespół, który jak pokazują koncerty, dodaje jego muzyce nowego wymiaru. Jednak choćby w tym pełnym składzie, z nowymi piosenkami, zachowuje tę samą intymność i kameralność. Wciąż dzieli się z nami kartkami wyrwanymi z pamiętnika, odnalezionego po latach na strychu, między pożółkłymi komiksami a zepsutym walkmanem, w którego kieszeni została jakaś dziwnie znajoma kaseta… \

„Hi, I’m Septembie” to album, który nie potrzebuje ozdobników ani skomplikowanych aranżacji – ma tylko uspokajać serca, przypominać, iż choć mija nie tylko każde lato, ale i wszystkie, choćby najlepsze lata, to wspomnienia o nich mogą pozostać żywe. By je obudzić, czasem wystarczy tylko włączyć taką płytę jak ta.

ŻÓŁTY STERADIAN W TORZYMIU
Nerwy/Puzon, zegar, dwuteownik (czyli o tym, jak wczoraj zjadłem dwie bułki i były bardzo smaczne)
wydanie własne, 2024

Niezgłębione są zakamarki ludzkiej (pod)świadomości. W niej każdy dźwięk może być jak promień światła przenikający choćby przez najbardziej kolorowe myśli, ale i być czarną magmą niewyrażalnego smutku. I mniej więcej na przecięciu tych dwóch antonimicznych sfer plasuje się projekt poznańskiego twórcy Jerzego Radziejewskiego z 2024 roku, w którym ten – uzbrojony w komputer, swój głos, dzwonki, tamburyn i rejestrator dźwięku – kreuje niepokojąco fascynujące pejzaże charakterystyczne dla fuzji muzyki elektroakustycznej i psychodelicznej.

Steradian – jednostka miary kąta bryłowego – choć jest pojęciem abstrakcyjnym, tu przybiera dźwiękową formę zabarwioną żółcią awangardy, spomiędzy której wyzierają rozliczne strumienie kontrastującego fioletu, a małe lubuskie miasto Torzym z niewiadomych względów staje się tu jakimś punktem odniesienia.

To tajemnica, a może tylko schizofrenia? W końcu wystarczy posłuchać „Nerwów”, w których Radziejewski deklamuje tytułowy wiersz Cypriana Kamila Norwida, by wiedzieć, iż ŻSwT to z pewnością jakiś rodzaj szaleństwa. Ale może gdyby Norwid żył w naszych czasach, to sam eksperymentowałby z dźwiękiem w podobny sposób?

Później przychodzi moment na drugą refleksję – kiedy echo miesza się z szeptem, szum z ciszą, a „Puzon, zegar, dwuteownik” grają nam w uszach jedyną w swoim rodzaju kołysankę. Żółty Steradian w Torzymiu to muzyka, a może raczej tylko próba przekroczenia granic percepcji?

Są pytania, ale brakuje odpowiedzi. Te musimy odnaleźć już sami.

Idź do oryginalnego materiału