Muzyka bezcenna w Wielkopolsce #74

kulturaupodstaw.pl 1 tydzień temu
Zdjęcie: fot. Materiały prasowe


HEADWIND
From Far Beneath
wydanie własne, 2024

W przypadku poznańskiej grupy Headwind proporcje między brzmieniami post-metalowymi i post-rockowymi wydają się doskonale wyważone, zlewając się w jedną spójną syntezę pełną emocjonalnej głębi oraz gitarowej intensywności. Ciężkie, miażdżące riffy idą pochodem wraz z kasandrycznym krzykiem („Seething Waters”, „Whalesong”), niczym surowa siła natury, która nie zna litości i której nie można poskromić.

Czasem jednak ta przetaczająca się jak walec burza zupełnie ustępuje, cichnie, a na jej zgliszczach zarysowuje się delikatna mgła unosząca się nad spokojnym, niczym niezmąconym umysłem („Murmuration”). Odnajdujemy w niej echa samotności, tęsknoty i pragnienia zrozumienia tego, co niewyrażalne.

W tym miejscu warto podkreślić inspiracje muzyków, którzy swój zespół prowadzą już od niemal dwudziestu lat. Najważniejsze z nich to muzyka sygnowana nazwiskiem słynnego charyzmatyka współczesnego rocka, jakim bez wątpienia jest Maynard James Keenan – a więc albumy Tool oraz A Perfect Circle.

I choć w przypadku Headwind nie mamy do czynienia z wielominutowymi, zawiłymi technicznie strukturami, ale utworami o dość prostej strukturze, to posiadają one podobną energię, niejako wyrażoną poprzez rysunek z okładki zdobiącej płytę.

Światło – białe, czyste, niemal eteryczne – chce przebić się przez opary mroku, ale jego wysiłki wydają się daremne. Głębia pochłania je, zmiękcza jego ostrość. Może to księżyc, od wieków obserwujący ziemię i morza, a może tylko wspomnienie słońca, zagubionego w czasie, które opadając ku dnu, gaśnie, zostawiając za sobą jedynie bladą poświatę.

Tak, Headwind to muzyka dla nostalgicznych marzycieli, którym niestraszny ani bezkresny hałas, ani bezkresna cisza.

KILLED TO DEATH
Wszystko minęło
wydanie własne, 2019

Killed To Death to lęk i desperacja. To właśnie na tych stanach – nomen omen, zjednoczonych – na styku stylów takich jak cold wave, post-punk i pop rodem z koszmaru, opiera się ten projekt, który pięć lat temu popełnił piękną katastrofę w postaci albumu „Wszystko minęło”.

To niedbale napisany dziennik, opisujący różnorodne stany emocjonalne, przemyślenia i zdarzenia, którego narracja czasem może i przeraża, ale zawiera zbyt wiele hipnotycznych melodii disco, by się jej oprzeć.

To taniec na grobach w wersji retro: z lodowatymi, syntezatorowymi brzmieniami, ale pełen życia w rytmie, który wcale nie musi być depresyjny. To żałobny dansing dla tych, którzy czują, iż ich serce bije jednostajnie, ale należy do obcego, zimnego i nieprzyjaznego świata, gdzie każdy oddech przypomina kuriozalną walkę o przetrwanie.

Post-punk, z jego buntowniczym duchem, dodaje tej mieszance energii, która jednocześnie jest chaotyczna i pełna desperacji. To dźwięki wyrażające bunt przeciwko wszystkiemu i wszystkim, muzyczna demonstracja tego, iż ziemia jest miejscem pełnym niesprawiedliwości, a życie to nieustanna walka z niewidzialnym przeciwnikiem. Rytmiczne uderzenia perkusyjnych automatów, głębokie brzmienie analogowego basu, schizofreniczne wstawki, a przede wszystkim nawiedzony głos wokalisty tworzą obraz zmagań poranionej jednostki, które często wydają się już nie do zniesienia.

Jak mówi Michał Lasota, odpowiedzialny za projekt, „Wszystko minęło” to zbiór:

„paraliżujących wytworów własnej psychiki, od standardowego lęku egzystencjalnego po śmiertelne wypadki drogowe w rodzinnym powiecie”.

Każda piosenka jest jak akt oskarżenia – manifest niezgody na świat, który znów zdaje się kończyć.

SIDING
Demo
wydanie własne, 2024

Tam, gdzie pot i łzy mieszają się z papierosowym dymem, w zatęchłych klubach, gdzie liczy się klimat, a dźwięki odbijają się od ścian niczym bumerang, formuje się emo-punkowa esencja wielkopolskiej formacji Siding.

Po niedawnych występach w całej Polsce, w tym na poznańskim festiwalu Next Fest Music Showcase & Conference, zespół zyskuje zasłużone uznanie. Ich niedawno wydane „Demo” śmiało mogłoby być pełnoprawnym debiutanckim albumem, i bez względu na nazewnictwo, de facto takim właśnie jest. Wesołe melodyjki, smutne krzyki i riffy galopujące w punk rockowym rytmie rodem z Wysp, tworzą iskrzące energią sprzeczności, które łatwo wpadają w ucho, krzepią serca i podgrzewają atmosferę nie tylko pod sceną.

Ale trudno się dziwić, iż to tak udany debiut, skoro odpowiadają za niego muzycy, którzy jeszcze niedawno byli znani przede wszystkim z takich kapel jak Revive, Apatia, Róża Luksemburg czy Late Nights.

Podobnie jak w tamtych grupach, tak i w Siding można odnaleźć tak charakterystyczną dla tej sceny euforię i melancholię, w której odnajdą się zarówno młodziki, jak i weterani pamiętający czasy, kiedy Dezerter wydawał swój debiut. „Demo” to wesoło-smutny miks, czego przykładem może być już otwierający utwór „Liście” – chwilowe momenty beztroski, w których pobrzmiewają echa niepokorności starej szkoły punkowej, przewijają się także w późniejszych utworach reprezentujących dobrze rozumiane emo.

Nie to spod znaku My Chemical Romance, ale raczej w stylu Brand New i Modern Baseball. Frustracja, zagubienie i działanie na pohybel – to słowa-klucze, które najtrafniej opisują dzisiejszy Siding.

I oby tylko chłopaki nie schodzili z tej drogi!

Idź do oryginalnego materiału