Kolejny tydzień i kolejne true crime. Tym razem padło na historię wpływowej rodziny, którą niedawno żyła cała Ameryka. Czy „Murdaugh: Śmierć w rodzinie” pochłonie widzów tak samo, jak ich sprawa?
Schemat jest zawsze podobny. Zaczyna się od medialnej gorączki, której często towarzyszy popularny podcast true crime. Ten zamienia się w telewizyjny dokument, aż w końcu sprawa głośnej zbrodni przybiera postać serialu fabularnego. „Murdaugh: Śmierć w rodzinie” to ten ostatni etap, który tak samo jak wiele podobnych produkcji wcześniej, próbuje wycisnąć resztki zainteresowania z mocno już wyeksploatowanej sensacji.
Murdaugh: Śmierć w rodzinie – o czym jest serial?
Tutejsza historia dotyczy prawniczej rodziny z Karoliny Południowej, której „sława” rozlała się daleko poza granice stanu, gdy ich nazwisko zostało powiązane z kilkoma tajemniczymi zgonami. Zainspirowany przez „Murdaugh Murders Podcast” serial produkcji Hulu, którego trzy pierwsze odcinki możecie od dziś oglądać na Disney+, wraca do tych nieodległych czasów, przedstawiając szeroki przekrój tytułowej familii. Zanim ich jednak wszystkich poznacie, ktoś najpierw musi zginąć.

Kto dokładnie, tego dowiecie się już w pierwszych minutach serialu, po których fabuła robi kilka kroków wstecz. W centrum zainteresowania znajduje się Alex Murdaugh (Jason Clarke, dopiero co widziany w „Ostatniej rubieży”, a tutaj trudny do rozpoznania pod warstwą charakteryzacji), spadkobierca trzech generacji prokuratorów stanowych i wpływowy prawnik, którego dostatnie życie u boku żony Maggie (Patricia Arquette, „Rozdzielenie”) mocno się komplikuje, gdy ich syn Paul (Johnny Berchtold, „Reacher”) bierze udział w wypadku na łodzi. Pijacka zabawa ma tragiczne konsekwencje, ale dla Murdaughów to dopiero początek kłopotów.
Jakich, przekonacie się w ośmiu odcinkach serialu (widziałem przedpremierowo całość), o ile oczywiście już tej historii nie znacie. A jest to całkiem prawdopodobne, bo poza podcastem doczekała się ona choćby netfliksowego dokumentu, po którym produkcja Hulu głównie powtarza fakty, uzupełniając je paroma własnymi spekulacjami. A jeżeli w ogóle o Murdaughach nie słyszeliście? Cóż, wtedy również nie czeka was szczególnie pasjonujący seans.
Murdaugh: Śmierć w rodzinie to portret okropnych ludzi
Wszystko dlatego, iż twórcy serialu, Michael D. Fuller („Locke & Key”) i Erin Lee Carr („Kochana mamusia nie żyje”), poszli po linii najmniejszego oporu, ukrywając pod płaszczykiem jakościowego dramatu jeszcze jedno banalne true crime. Wykorzystując mającą się świetnie masową obsesję na punkcie makabrycznych zbrodni, „Murdaugh: Śmierć w rodzinie” nie robi więc absolutnie niczego ponad znany standard, ale prawda jest taka, iż nie musi. Chętni do obejrzenia się znajdą i… pewnie dostaną to, czego szukali.

Bo odkładając na moment na bok wszystko inne, trzeba uczciwie przyznać, iż historia Murdaughów nadaje się wręcz idealnie do tabloidowych nagłówków. Począwszy od tuszowania roli Paula w wypadku na łodzi, widzowie są karmieni coraz to nowymi nadużyciami w wykonaniu Alexa i reszty, a oszustwa, zdrady i fałszerstwa mnożą się tak licznie, iż trudno je sklasyfikować. Cynizm, wyrachowanie i pycha kroczą tu przy wszystkich, tworząc portret zepsutych do cna ludzi, który jednak gwałtownie zaczyna męczyć.
Jasne, „Sukcesja” czy „Biały Lotos” pokazały, iż bogatych i uprzywilejowanych robiących okropne rzeczy można oglądać długo i się przy tym nie nudzić. Pod względem jakości scenariusza „Murdaughów” od tych tytułów dzielą jednak lata świetlne. Widać to szczególnie wyraźnie po jednowymiarowych kreacjach bohaterów, którym z rzadka udaje się nadać nieco głębi (Maggie podczas rodzinnej ucieczki na Bahamy), a częściej tylko nieudolnie próbuje się to zrobić (Paul kiedykolwiek). To jednak wyjątki, bo zwykle twórcy choćby nie podejmują tego rodzaju prób, sprowadzając prawdziwych ludzi do karykatury (jakby ukryty pod toną charakteryzacji Jason Clarke jeszcze jej potrzebował).
Efekt tych i innych zabiegów jest ostatecznie tylko jeden – przez bite osiem godzin oglądamy ludzi, którym nie chcemy poświęcać ani sekundy, a którzy mimo to są ciekawsi niż nieliczni pozytywni bohaterowie drugoplanowi, jak dobierająca się Murdoughom do skóry dziennikarka Mandy Matney (Brittany Snow, „The Hunting Wives”). Wspomnieć można jeszcze, iż względnie interesująco wypadają stosunkowo ambiwalentne postaci, jak brat Alexa, Randy (Noah Emmerich, „The Americans”), czy ich ojciec, surowy patriarcha rodu Randolph (Gerald McRaney, „Paradise”). Ich role i czas ekranowy są jednak instrumentalne względem fabuły, stanowiąc kilka ponad ciekawostkę.
Murdaugh: Śmierć w rodzinie – true crime dla wytrwałych
Okazuje się więc, iż choć samo bycie toksycznym, obłudnym i pozbawionym sumienia to za mało, żeby zrobić dobry serial, to już w zupełności wystarczy, żeby ten w ogóle powstał i został rozciągnięty do granic możliwości. Po co? Też chciałbym wiedzieć. Bo przecież nie będziemy podejrzewać twórców, iż gonią za głośnym tematem z niskich pobudek, nie mając w zanadrzu niczego, prócz znaczących mrugnięć do widza, prawda?
Brak oddzielenia faktów od fikcji nie byłby żadnym problemem, gdyby serial zwyczajnie bronił się jako fabuła. W „Murdaugh” czas jednak mija, bohaterowie stoją w miejscu, twórcy wprowadzają kolejne postaci bez charakteru, a na pozór istotne wątki nie znajdują żadnego rozwiązania. W zamian oglądamy w kółko, jak Alex nadużywa władzy bez jakichkolwiek konsekwencji, Maggie zamiata resztki sumienia pod dywan, a grzeszki Paula i jego mdłego brata Bustera (Will Harrison, „Daisy Jones & the Six”) uchodzą im płazem. Raz, drugi, trzeci. I tak do znudzenia.

Takie podejście sprawia, iż gdy w drugiej połowie sezonu docieramy w końcu do kluczowych wydarzeń, nie wzbudzają już one ani grama emocji. Zamiast tysiąca pytań na temat makabrycznych zdarzeń i motywów, ja miałem w głowie tylko jedno: dlaczego dopiero teraz, gdy już ani trochę mnie to nie obchodzi?
Jeśli chodziło o zbudowanie tła i napięcia, twórcy przesadzili o dobrych kilka godzin. jeżeli o stworzenie portretu skomplikowanego bohatera, absolutnie błędnie ocenili w tym względzie potencjał postaci. Kulminacja historii podczas procesu, którym żyła cała Ameryka, tutaj przynosi co najwyżej ulgę, iż fabuła wreszcie ruszyła z miejsca. Szkoda, iż na dwa kroki przed metą i dawno po tym, gdy każdy zainteresowany sprawą i szanujący własny czas widz zdąży się o niej dowiedzieć z innego źródła.
Murdaugh: Śmierć w rodzinie – czy warto oglądać?
Patrząc na całość z boku, widząc liczbę ofiar i innych pokrzywdzonych, powiązanych z nimi prominentnych postaci, oraz towarzyszącą wszystkiemu moralną zgniliznę i absolutny brak autorefleksji, można dojść do prostego wniosku – byłby z tego kawał serialu. „Murdaugh: Śmierć w rodzinie” nim jednak nie jest.

To monotonna, rozdęta i pozbawiona znaczenia telewizyjna klisza, której prestiżu nadają związane z nią nazwiska, ale choćby one nie są w stanie ukryć braków w oryginalności. Zwłaszcza jeżeli towarzyszy im tępa narracyjna powtarzalność, a twórcy mylą kreatywność z karykaturalnością, żerując na niskich ludzkich instynktach. Dobra wiadomość? Nie musicie tego oglądać. Zła? Nie widać perspektyw, żeby zalew podobnych, równie miałkich true crime miał się gwałtownie skończyć.