No i wyobraź sobie, mój mąż od pół roku siedzi u swojej „chorowitej” mamy i w ogóle nie ma zamiaru wracać do domu. A jeszcze mi wypomina, iż go nie rozumiem i nie wspieram!
No przecież co ja mam niby zrobić z teściową, która tylko udaje, żeby rozbić nasze małżeństwo? Ta kobieta po prostu przywiązuje do siebie syna najprościej, jak się da – symulując niedołężność. Już raz mieszkałam z nią pod jednym dachem. Dziękuję pięknie, więcej nie dam się na to nabrać.
Kiedy tylko dowiedziała się, iż postanowiliśmy się pobrać z Tomaszem, była wściekła. choćby nie kryła, iż to dla niej zły pomysł. Oczywiście nie kłóciła się otwarcie, bo chciała, żeby syn dalej myślał, iż jest najlepszą matką pod słońcem. Ale co chwila mnie prowokowała i szukała zaczepki.
Dawałam sobie z tym radę, bo na szczęście nie musiałyśmy się często widywać. Mieliśmy swoje mieszkanie, w którym zamieszkaliśmy z Tomkiem. A jego mama? No cóż, też nie była zachwycona. Trudno kontrolować życie syna, który już nie jest pod twoją kuratelą, a co dopiero synowej, która wcale nie musi się jej podlizywać.
Ale moja teściowa wpadła na inny plan. I nie tylko ona – to stary, sprawdzony numer. Udawanie ciężko chorej osoby, która potrzebuje ciągłej opieki.
Tomek, który nigdy nie miał do czynienia z taką manipulacją ze strony matki, dał się złapać w sidła. „Biedna staruszka” miała tyle dolegliwości, iż mogłaby zostać eksponatem w muzeum medycyny. Wysokie ciśnienie, niskie ciśnienie, bóle w klatce, w krzyżu, strzykanie w kolanach, omdlenia… Ale po czasie zaczęłam łapać, iż to ściema. Myślałam, iż to przez stres – no bo przecież jej ukochany synek wyprowadził się do innej kobiety.
Kiedy teściowa pierwszy raz „ciężko zachorowała”, a Tomek został u niej na tydzień, też spakowałam się i pojechałam pomóc. Myślałam, iż naprawdę coś jej jest. Pierwszego dnia grała swoją rolę perfekcyjnie. Ale już po dwóch dniach zauważyłam, iż wszystkie objawy magicznie znikają, gdy tylko mąż wychodzi z domu. Teściowa od razu tryska energią. A gdy tylko słyszy klucz w drzwiach – nagle ledwo zipie.
Powiedziałam Tomkowi, co widzę, ale oczywiście mi nie uwierzył. Grała tak przekonująco! Ale ja się nie dałam. Spakowałam się i pojechałam do domu. Mąż wrócił po kilku dniach, mówiąc, iż mama już lepiej. Najwyraźniej moje odejście tak ją uradowało, iż wyzdrowiała w mgnieniu oka. Ale kilka tygodni później znowu zaczęła swoje przedstawienie.
I tak w kółko. Za każdym razem, gdy „zachorowała”, Tomek się do niej wprowadzał na nieokreślony czas. A ona nagle czuła się lepiej, gdy tylko zaczynałam nalegać, żeby wezwać lekarza. Zdrowa osoba nie może przecież tak ciągle chorować!
Gdy tylko teściowa słyszała, iż może przyjechać lekarz – natychmiast wracała do formy. A Tomek, pewny, iż jego mamie nic nie grozi, wracał do mnie.
I tak mija już pół roku. Na początku miałam zrozumienie – przeszła operację kolana po upadku sprzed dwóch lat. Lekarz kazał jej leżeć przez tydzień. Mąż został przy niej, bo przecież potrzebowała pomocy. Wszystko fair.
Ale minął tydzień, miesiąc, a on dalej tam tkwił. Teściowa udawała, iż wciąż nie może chodzić. Potem nagle „przewracała się”, gdy Tomek był w pracy. Zaczęło być śmieszne – pół roku po operacji, wszyscy lekarze twierdzą, iż jest zdrowa, może chodzić, tylko nie biegać. Ale co oni tam wiedzą, prawda?
Dałam mu ultimatum – albo wraca do domu na dobre, albo się wyprowadza i biorę rozwód. A on mi teraz wypomina, iż go nie kocham i nie rozumiem. Przecież nie jest u kochanki, tylko pomaga mamie, która „go potrzebuje”!
Wszystkie koleżanki już mi mówią – na co ty czekasz? Przecież to jasne, iż trzeba to zakończyć. I chyba w końcu to zrozumiałam, choć do ostatniej chwili wierzyłam, iż Tomek się opamięta.