MIKITA IŁINCZYK: – Mieszkam w pociągach. W tym roku robiłem projekt m.in. w Estonii i w Wiedniu. W Berlinie na koniec roku będzie czytanie mojego tekstu w Maxim Gorki Theater. Po drodze była Bydgoszcz i Aurora, bydgoska nagroda dramaturgiczna. Teraz podróżuję między Poznaniem i Warszawą. W tej ostatniej pracuję jako dramaturg z Katarzyną Kalwat, spektakl będzie koprodukcją Teatru Dramatycznego i Wrocławskiego Teatru Współczesnego. Roboczy tytuł brzmi „Unpacking”, a tematem jest właśnie krążenie, powroty, tylko w większej skali. Rzecz dotyczy relacji polsko-białoruskich i szerzej – europejsko-wschodnich. Podstawą jest głośna książka Anety Prymaki-Oniszk „Kamienie musiały polecieć: wymazywana przeszłość Podlasia” i nasza próba rekonstrukcji wydarzeń na Podlasiu tuż po wojnie. Ale to też dla mnie osobiście istotny temat, bo mam przyjaciół, których prawosławne babcie albo prababcie musiały wyjechać po wojnie z Polski do Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej, a teraz oni, ich wnuki, pokonują tę samą drogę w drugą stronę, i też z powodów politycznych. Tylko czy mogą nazywać Polskę, Podlasie, Białystok ziemią rodzinną, skoro ich przodkowie zostali z niej wyrzuceni? Przyjeżdżamy tu ze swoją historią jak przemytnicy rodzinnie usankcjonowanych opowieści. Ta metafora powrotu, powtórzenia jest dla mnie żywa i ważna.
Urodził się pan w Nowogródku, jak Mickiewicz. Jedna babcia jest Polką i nigdzie nie musiała się przeprowadzać, to granice po wojnie się zmieniły. Druga – Estonką. Jaka tradycja jest dla pana ważna, jaka tożsamość?