„Mickey 17” – Wam się oczy otworzą [RECENZJA]

filmawka.pl 4 tygodni temu

Czy pośród aktualnie pracujących reżyserów jest ktoś obarczony większą presją niż Bong Joon-Ho? Po wiekopomnym sukcesie Parasite koreański filmowiec miał na sobie wzrok całego świata, oczekującego… adekwatnie czego? Powtórzenia chociaż krztyny tego, czym okazał się poprzedni film? Kolejnej rewolucji, która zatrzęsie sezonem nagród? A może jeszcze czegoś lepszego? Rzeczywistość okazała się zupełnie inna i nieco trudniejsza niż najbardziej optymistyczne prognozy. Produkcja napotkała po drodze masę problemów, premierę kilkukrotnie przekładano, a Mickey 17 ostatecznie przyniósł Warner Bros niemałe straty finansowe. Dlaczego adekwatnie tak się stało? Z jakiego powodu publika nie była gotowa na nowy film Bonga?

Rok 2054. Mickey Barnes (Robert Pattinson) i Timo (Steven Yeun) przez spore kłopoty finansowe zgłaszają się do udziału w misji kosmicznej, mającej na celu skolonizowanie planety Nilfheim. Z uwagi na znikome kompetencje i skalę zadłużenia Mickey zgłasza się do roli “Wymienialnego”, czyli pracownika oddelegowanego do najgorszych zadań, którego w razie śmierci można sklonować i wszczepić mu zapisane wspomnienia. Jak możecie dowiedzieć się z trailera – na skutek małej pomyłki nowy protagonista zostaje wydrukowany jeszcze przed śmiercią poprzednika. To jednak wyłącznie ułamek tego, co pod względem fabularnym znajdziemy w filmie Bonga. jeżeli jest coś, z czego słynie ten twórca lub z czym kojarzy się koreańska kinematografia to przede wszystkim jest to liberalne podejście do gatunków. Bez względu na to, jaki punkt wyjścia zdecydujemy się obrać, z biegiem czasu odnajdziemy tu znacznie więcej niż obiecuje przypisana w bazie danych kategoria. jeżeli na podstawie poprzedniego filmu Bonga zakładaliście, iż wiecie na czym polega mieszanie gatunków tutaj czeka Was o wiele bardziej złożona mikstura. Znajdziecie tu czarną komedię, romans, satyrę na kapitalizm i politykę, slapstick, film proekologiczny, odrobinę gangsterki i, oczywiście, science-fiction. Ale czy te składniki łączą się jakkolwiek harmonijnie?

„Mickey 17” / Warner Bros. Entertainment Polska

Oczywiście, iż tak. Bong, przy całym kolosalnym inwentarzu jaki ma do dyspozycji, doskonale wie, co chce powiedzieć. Wykorzystując środki wyrazu i motywy zaczerpnięte z najróżniejszych gatunków, tworzy niezwykle barwny świat i historię o czytelnej konkluzji. Tworzy to bardzo przyjemny klimat pulpowych powieści o kolonizacji kosmosu, w której znajdzie się tyle elementów, ile pomieści wyobraźnia autora i ramy niewielkiej książeczki. Jednak pośród tej mieszaniny dość łatwo stracić z oczu konkretny element. Przy tak wielkim nagromadzeniu inspiracji i ograniczonym metrażu nie sposób dać wybrzmieć absolutnie wszystkim składowym, co miejscami da się odczuć bardzo wyraźnie. Niektóre wątki zostały zamknięte bardzo pobieżnie, a choćby można zaryzykować stwierdzeniem, iż nie zostały domknięte do końca. O ironio, nie upatruję w tym wielkiej wady. Mickey 17 to wizja miejscami na tyle kuriozalna i zhiperbolizowana, iż zniknięcie konkretnych postaci czy zignorowanie ich problemów pasuje do koncepcji świata przedstawionego. Nie mogę wyzbyć się skojarzeń z filmami Terry’ego Gilliama oraz Paula Vehoevena, które swoją kuriozalnością nie ustępują dziełu Bonga ani na krok. Wyobraźcie sobie, iż animator z grupy Monty Pythona ekranizuje Autostopem przez galaktykę, tylko scenariusz napisano w Korei. Mniej więcej z takim filmem macie tu do czynienia. Czym się tu nie zachwycić?

Widzowi nie będzie dane śledzić tego fabularnego kuriozum z perspektywy wiarygodnego narratora, bo choć Mickey jest everymanem to jego stan psychiczny ulega stałemu pogorszeniu. Regularna śmierć i bycie wypluwanym z biologicznej drukarki 3D może mieć z tym coś wspólnego. Tym bardziej, iż każdy kolejny duplikat to zupełnie inna postać, a zetknięcie się numerów 17 i 18 będzie przypominało kłótnię Dr Jeckylla z Panem Hydem. Pattinson jednak sprzedaje wszystkie wersje Mikusia z rozbrajającą autentycznością bez względu na okoliczności, w których przyjdzie mu się znaleźć. choćby jeżeli konkretna inkarnacja nie przypadnie Wam do gustu – spokojnie. Możecie wybrać 17 innych. Tym bardziej, iż adekwatnie cała plejada aktorska prezentuje tutaj najróżniejsze punkty na spektrum szarżowania w roli. Znajdziemy tu cichych urzędasów, przeciętnych robotników, entuzjastyczną love interest, cwaniaczkowatego kolegę czy najpiękniej przerysowanych i skretyniałych villainów od czasu Zespołu R lub obecnych rządzących w USA. Czy jest to grubymi nićmi szyta satyra? Owszem. Czy miejscami wygląda niepokojąco podobnie do autentycznych wydarzeń? Jak najbardziej. Zatem w świetle tego, kto w tej chwili zasiada na stołkach, proszę nie dziwić się Markowi Ruffalo i Toni Collette, zachciało się aż tak wariować. Jak mawiał Kot z Cheshire, tutaj wszyscy są szaleni. I ciężko się dziwić.

„Mickey 17” / Warner Bros. Entertainment Polska

Niestety tego cudownego miszmaszu próżno upatrywać w warstwie wizualnej, bo Mickey 17 to zaskakująco zachowawczy estetycznie film. Od projektu statku kosmicznego, przez kostiumy i broń aż po obce organizmy, oglądamy przypadkowy album z concept artami do niemal dowolnego filmu z ostatnich 20-30 lat. Nie będę snuć ambitnych wizji, w której jeszcze stosuje się makiety, animatronikę i kukiełki kosztem efektów cyfrowych, jednak przy zaangażowaniu Bonga w opowiadane historie brakuje mi tutaj odrobiny luzu. Pozwolenia od producentów, żeby jednak odpiąć wrotki i puścić się biegiem w stronę nieobliczalnego. No, ale skoro tak bezpieczne podejście nie zagwarantowało firmie zysków to pewnie z większą dozą wariactwa nie byłoby wiele lepiej. Warstwa audio to dokładnie ta sama historia. Ani jeden z dźwięków nie zapada w pamięć, bez względu na to, czy mówimy o muzyce, czy efektach dźwiękowych. Ten świat nie wygląda i nie brzmi na tak nieobliczalny, jakim powinien być.

Mickey 17 już obrastał kultem, gdyby nie powstał jako amerykański blockbuster. Wciśnięcie go w dość restrykcyjne ramy filmu dla wszystkich ponownie nie pozwoliło reżyserowi rozwinąć skrzydeł. Chociaż Snowpiercer to świetna rozrywka, a Okja miała naprawdę dobry pomysł wyjściowy, to wszystko zostało przykryte nijaką warstwą realizacyjną, a oba filmy nie umywają się do świetnych koreańskich filmów tego samego reżysera. Bong Joon-Ho jest zbyt dobry dla wielkich, amerykańskich wytwórni, które po raz kolejny zmieniły szaloną jazdę bez trzymanki w bezpieczny przejazd kolejką dla dzieci w lunaparku. Nie mogę jednak nie darzyć tego filmu dużą dozą sympatii i w przyszłości jeszcze nieraz wsiądę do tego małego wagonika. I tak jak dziecko wyobraża sobie wtedy jazdę rozpędzoną lokomotywą, ja wyobrażę sobie kolejne koreańskie arcydzieło.

Korekta: Magda Wołowska

Idź do oryginalnego materiału