Piotr Czerkawski oprowadza nas po kurorcie w Karlowych Warach, gdzie można natknąć się na: "silent disco, rapera wykonującego na żywo czeską wersję "Without Me" Eminema, mimów, żonglerów i wciśniętych pomiędzy nich, ustawionych niemal naprzeciwko wejścia do sali kinowej w Thermalu aktywistów zbierających podpisy pod petycją o legalizację eutanazji", opowiada o najciekawszych filmach festiwalu i zdradza, kim jest legendarny Pan Doktor. Gotowi?
Co łączy Russella Crowe'a, Robin Wright i Ewana McGregora? Są gwiazdami światowego kina? Ciepło. Pojawili się w tym roku na festiwalu w Karlowych Warach? Cieplej. Wszyscy dostali mniejsze brawa niż facet, który wchodził na scenę, żeby zabrać po nich mikrofony? Gorąco. To właśnie mężczyzna w nieodłącznej wędkarskiej kurtce, nazywany przez wszystkich "Panem Doktorem", od lat jest niekwestionowaną gwiazdą festiwalu, jego symbolem i talizmanem. Aplauz, jaki każdorazowo rozlega się na widok kierownika technicznego Velkego sálu (nazwa nie kłamie –1148 miejsc!), mówi wszystko o karlowarskiej publiczności. Słychać w tej wrzawie echa szacunku do tradycji, chęci karnawałowego kwestionowania hierarchii, ale i pokornej samoświadomości. Wiadomo, gwiazdy przyjeżdżają i odjeżdżają, zstępują z Olimpu na chwilę, żeby rozdać kilka uśmiechów i autografów, po czym wracają do swych pilnie strzeżonych rezydencji. Pan Doktor to co innego. Może i z racji pełnionej funkcji ma częsty kontakt z celebrytami, ale tak naprawdę jest jednym z nas, przyjeżdża do Karlowych co roku, zna miejsce w szeregu i bez szemrania wypełnia swoją rolę. choćby jeżeli w wywiadzie udzielonym niedawno czeskiemu tygodnikowi narzeka, iż nie rozumie, po jaką cholerę ci wszyscy ludzie adekwatnie mu klaszczą, kłania się, macha widzom, a na jego ustach błąka się coś na kształt uśmiechu. W tym roku uśmiech był może choćby nieco szerszy, a brawa jeszcze gorętsze niż zwykle. Pewnie dlatego, iż Doktor ma swoje lata, a – jak przekonałem się na pierwszym tegorocznym seansie – na scenę wchodzi tylko częściowo o własnych siłach, korzystając z asysty kinowej obsługi. Oto jeden z paradoksów, dla których wciąż chce się wracać do Karlowych Warów: film jeszcze się nie zaczął, a człowiek już miałby ochotę rozryczeć się ze wzruszenia.
Ktoś mógłby powiedzieć, iż to niewiele, ale przecież po festiwalu filmowym odbywającym się w środku lata w uzdrowiskowym kurorcie nie sposób spodziewać się politycznego wzmożenia. Ludzie przybywają do Karlowych, żeby odpocząć po trudach całego roku i trzeba przyznać, iż wiedzą jak robić to z rozmachem. Tłum przewalający się nieustannie dwukilometrowym deptakiem oddzielającym dwa główne obiekty festiwalowe, hotele Thermal i Pupp, wygląda jakby urwał się z filmu Fellinego albo jeszcze lepiej – z kart książki Vladislava Vančury. Napisana przez tego ostatniego, osadzona w uzdrowisku do złudzenia przypominającym Karlowe Wary, powieść "Kapryśne lato" powstała niemal sto lat temu, ale wciąż można traktować ją jak przewodnik po lokalnych absurdach. Idę o zakład, iż znany z bujnej wyobraźni i finezyjnego poczucia humoru pisarz przyklasnąłby z uznaniem, gdyby zobaczył, iż współcześnie w Karlowych butiki najdroższych marek sąsiadują z biało-czerwonymi kawiarniami Orlenu, w których możemy raczyć się tym samym zestawem kawa plus hot dog, jaki czeka na nas w Polsce na każdej przydrożnej stacji. Mało? Dodajmy do tego jeszcze silent disco, rapera wykonującego na żywo czeską wersję "Without Me" Eminema, mimów, żonglerów i wciśniętych pomiędzy nich, ustawionych niemal naprzeciwko wejścia do sali kinowej w Thermalu aktywistów zbierających podpisy pod petycją o legalizację eutanazji.
Gdybym chciał być złośliwy, powiedziałbym, iż biorąc pod uwagę poziom tegorocznych filmów, doskonale ich rozumiem. W takiej deklaracji byłoby jednak sporo przesady. Tym bardziej iż – nie czarujmy się – spora część rosnącej na nowo po pandemicznej przerwie widowni festiwalu wybiera bezpiecznie i sięga po zakłady, w których ma niemal sto procent szans na wygraną. Taką możliwość oferuje przede wszystkim imponująca rozmachem sekcja Horizons, skupiająca kilkadziesiąt filmów nagrodzonych na najważniejszych światowych imprezach. W tym roku można było nadrobić tam choćby przegapione przez wielu na Berlinale "Adamant" Nicolasa Philiberta czy uhonorowaną Złotą Palmą "Anatomię upadku" Justine Triet, która – wedle branżowych plotek – nie pojawi się na żadnym z polskich letnich festiwali filmowych.
Na szczęście w sekcji Horizons zdarzały się również niespodzianki pozytywne, takie jak klimatyczne "Past Lives" czy – zepsute może nieco przez nazbyt melodramatyczny finał – zmysłowe, przypominające proletariacką wariację na temat "Tamte dni, tamte noce", włoskie "Fireworks". Najciekawszym spośród mniej znanych filmów zaprezentowanych w najpopularniejszej sekcji festiwalu okazał się jednak pokazywany premierowo w Cannes, kongijski "Omen". Opowieść o emigrancie, który ułożył sobie życie w Europie i – wraz z belgijską żoną – jedzie po błogosławieństwo do rodzinnego domu, ma w sobie intensywność bokserskiej walki, w której pokora ściera się z buntem, racjonalizm z magią, a komedią z horrorem.
Miejscem przyjaznym dla podobnych w duchu eksperymentów ma być – wedle zamierzeń organizatorów – festiwalowy konkurs Proxima. Sekcja ta w zeszłym roku zastąpiła skupiony zgodnie z nazwą na filmach pochodzących z Europy środkowo-wschodniej konkurs East of the West, mając przyczynić się do umiędzynarodowienia karlowarskiej imprezy. Czy ambitne plany się powiodły? Na razie trudno powiedzieć. Nagrodę Jury Proximy otrzymało wprawdzie południowokoreańskie "Birth", ale wyróżnienie FIPRESCI zdobyło już polskie "Imago", które zwyciężyło również w festiwalowym rankingu krytyków. Film Olgi Chajdas rzeczywiście może się podobać, głównie dlatego, iż o to nie zabiega i ani myśli mizdrzyć się do widza. Po odważnej treściowo, ale formalnie bardziej klasycznej "Ninie" reżyserka poszła jeszcze dalej w kreowaniu wizerunku chuliganki traktującej kino jako przestrzeń buntu i zabawy. Z energią tą doskonale rezonuje osadzenie akcji w środowisku postpunkowych muzyków, którzy poza sceną może i irytują, wpisując się aż za dobrze we wzorzec artysty przeklętego, ale gdy przychodzi do koncertu, wiedzą, co znaczy zrobić dobry show. Podobnie zresztą działa na widza całe "Imago" pozwalające zapomnieć o scenariuszowych niedociągnięciach za sprawą wirtuozerskiej momentami reżyserii.
Tak czy inaczej, kwestia podwójnej tożsamości, zaskakiwania samego siebie i odsłaniania nieznanej wcześniej twarzy stanowiła jeden z motywów przewodnich tegorocznego konkursu. Błyskotliwe ujęcie tematu znajdziemy w ironicznym "Hypnosis" (nagroda FIPRESCI i aktorska), w którym skromna twórczyni startupu wydobywa się z korporacyjnego letargu i próbuje postawić rządzący się sztywnymi zasadami świat na głowie, budząc najpierw podziw, a później popłoch otoczenia. Działająca na wyobraźnię ambiwalencja charakteryzuje także postawę głównego bohatera uhonorowanego nagrodą specjalną jury "Empty Nets". Skromny Amir – zgodnie z radami speców od sztuki scenariuszowej – już w pierwszej scenie zaskarbia sobie naszą sympatię, gdy ujmuje się za niesprawiedliwie potraktowanym przez szefa klientem. Gest solidarności kosztuje chłopaka utratę pracy, a iż Amir potrzebuje gotówki, by zrobić wrażenie na bogatych rodzicach narzeczonej, zaczyna coraz wyraźniej ciążyć w stronę półświatka. W miarę rozwoju fabuły reżyser umiejętnie mnoży moralne dylematy, wciągając w swoją grę widza, to oskarżając Amira, to szukając dla jego kolejnych postępków okoliczności łagodzących.
Choć możemy spierać się o ocenę nagrodzonych w konkursie filmów, co do jednego będziemy raczej zgodni – żaden z nich nie ma większych szans, by triumf w Karlowych Warach potraktować jako początek długiego pochodu przez światowe festiwale. Wprawdzie coś takiego udało się przed laty Jeanowi-Pierre’owi Jeunetowi z "Amelią" i Ferzanowi Ozpetkowi z "Oknami", a w bliższych nam czasach Radu Jude z "Nie obchodzi mnie, czy przejdziemy do historii jako barbarzyńcy", ale tym razem próżno szukać w konkursie osobowości podobnego formatu.
Niezależnie od tego jak odpowiemy na te pytania, jedno jest pewne: wszyscy prowadzimy podwójne życia. Również Pan Doktor, który – jak dowiaduję się ze wspomnianego artykułu w czeskim tygodniku – jest tak naprawdę doktorem prawa, na co dzień pracuje w Pradze jako adwokat i układa grafik rozpraw tak, aby nigdy nie przypadły na przełom czerwca i lipca. Przyznam, iż doskonale go rozumiem. Karlowarskie lato, choćby jeżeli bywa kapryśne, kiczowate i niefortunne, uzależnia i nie ma najmniejszego sensu się temu sprzeciwiać.
***
Co łączy Russella Crowe'a, Robin Wright i Ewana McGregora? Są gwiazdami światowego kina? Ciepło. Pojawili się w tym roku na festiwalu w Karlowych Warach? Cieplej. Wszyscy dostali mniejsze brawa niż facet, który wchodził na scenę, żeby zabrać po nich mikrofony? Gorąco. To właśnie mężczyzna w nieodłącznej wędkarskiej kurtce, nazywany przez wszystkich "Panem Doktorem", od lat jest niekwestionowaną gwiazdą festiwalu, jego symbolem i talizmanem. Aplauz, jaki każdorazowo rozlega się na widok kierownika technicznego Velkego sálu (nazwa nie kłamie –1148 miejsc!), mówi wszystko o karlowarskiej publiczności. Słychać w tej wrzawie echa szacunku do tradycji, chęci karnawałowego kwestionowania hierarchii, ale i pokornej samoświadomości. Wiadomo, gwiazdy przyjeżdżają i odjeżdżają, zstępują z Olimpu na chwilę, żeby rozdać kilka uśmiechów i autografów, po czym wracają do swych pilnie strzeżonych rezydencji. Pan Doktor to co innego. Może i z racji pełnionej funkcji ma częsty kontakt z celebrytami, ale tak naprawdę jest jednym z nas, przyjeżdża do Karlowych co roku, zna miejsce w szeregu i bez szemrania wypełnia swoją rolę. choćby jeżeli w wywiadzie udzielonym niedawno czeskiemu tygodnikowi narzeka, iż nie rozumie, po jaką cholerę ci wszyscy ludzie adekwatnie mu klaszczą, kłania się, macha widzom, a na jego ustach błąka się coś na kształt uśmiechu. W tym roku uśmiech był może choćby nieco szerszy, a brawa jeszcze gorętsze niż zwykle. Pewnie dlatego, iż Doktor ma swoje lata, a – jak przekonałem się na pierwszym tegorocznym seansie – na scenę wchodzi tylko częściowo o własnych siłach, korzystając z asysty kinowej obsługi. Oto jeden z paradoksów, dla których wciąż chce się wracać do Karlowych Warów: film jeszcze się nie zaczął, a człowiek już miałby ochotę rozryczeć się ze wzruszenia.
Russell Crowe na festiwalu w Karlowych Warach
Widok Pana Doktora wywołał jednak we mnie przede wszystkim westchnienie ulgi. Z powodu pandemii i innych zawirowań nie było mnie w Karlowych przez cztery lata i obawiałem się, iż po takim czasie nie poznam ani miasta, ani festiwalu. Kilka rzeczy rzeczywiście się zmieniło, część z nich na lepsze. Karlowe od lat stanowiły na przykład mekkę rosyjskich oligarchów, którzy w dobie agresji na Ukrainę wprawdzie nie wynieśli się stąd całkowicie, ale zrezygnowali ze zwyczajowej ostentacji; przez malownicze promenady kurortu przemykali raczej chyłkiem i ze spuszczonymi głowami. Organizatorzy festiwalu zachowali się zresztą w obliczu wojny przyzwoicie. Dyrektor festiwalu, czeski aktor Jiří Bartoška w przemówieniu podczas gali otwarcia potępił reżim Putina, do programu nie zaproszono ani jednego filmu rosyjskiego, a uwzględniono w nim za to antywojenny, ukraiński dokument "Iron Butterflies", który wcześniej zrobił furorę na Berlinale. Święto nieistotności
Ktoś mógłby powiedzieć, iż to niewiele, ale przecież po festiwalu filmowym odbywającym się w środku lata w uzdrowiskowym kurorcie nie sposób spodziewać się politycznego wzmożenia. Ludzie przybywają do Karlowych, żeby odpocząć po trudach całego roku i trzeba przyznać, iż wiedzą jak robić to z rozmachem. Tłum przewalający się nieustannie dwukilometrowym deptakiem oddzielającym dwa główne obiekty festiwalowe, hotele Thermal i Pupp, wygląda jakby urwał się z filmu Fellinego albo jeszcze lepiej – z kart książki Vladislava Vančury. Napisana przez tego ostatniego, osadzona w uzdrowisku do złudzenia przypominającym Karlowe Wary, powieść "Kapryśne lato" powstała niemal sto lat temu, ale wciąż można traktować ją jak przewodnik po lokalnych absurdach. Idę o zakład, iż znany z bujnej wyobraźni i finezyjnego poczucia humoru pisarz przyklasnąłby z uznaniem, gdyby zobaczył, iż współcześnie w Karlowych butiki najdroższych marek sąsiadują z biało-czerwonymi kawiarniami Orlenu, w których możemy raczyć się tym samym zestawem kawa plus hot dog, jaki czeka na nas w Polsce na każdej przydrożnej stacji. Mało? Dodajmy do tego jeszcze silent disco, rapera wykonującego na żywo czeską wersję "Without Me" Eminema, mimów, żonglerów i wciśniętych pomiędzy nich, ustawionych niemal naprzeciwko wejścia do sali kinowej w Thermalu aktywistów zbierających podpisy pod petycją o legalizację eutanazji.
Gdybym chciał być złośliwy, powiedziałbym, iż biorąc pod uwagę poziom tegorocznych filmów, doskonale ich rozumiem. W takiej deklaracji byłoby jednak sporo przesady. Tym bardziej iż – nie czarujmy się – spora część rosnącej na nowo po pandemicznej przerwie widowni festiwalu wybiera bezpiecznie i sięga po zakłady, w których ma niemal sto procent szans na wygraną. Taką możliwość oferuje przede wszystkim imponująca rozmachem sekcja Horizons, skupiająca kilkadziesiąt filmów nagrodzonych na najważniejszych światowych imprezach. W tym roku można było nadrobić tam choćby przegapione przez wielu na Berlinale "Adamant" Nicolasa Philiberta czy uhonorowaną Złotą Palmą "Anatomię upadku" Justine Triet, która – wedle branżowych plotek – nie pojawi się na żadnym z polskich letnich festiwali filmowych.
kadr z filmu "Anatomia upadku"
Za sprawą Horizons mógłby zaspokoić swoje potrzeby także ktoś obdarzony większą skłonnością do hazardu. Sekcja skupia bowiem w sobie także nagrodzone pomniejszymi nagrodami filmy z bocznych sekcji wielkich festiwali, ze szczególnym uwzględnieniem canneńskiego Un Certain Regard. Właśnie tam swoją premierę miało na przykład sudańskie "Goodbye, Julia"
Mohameda Kordofaniego, które udawało grecką tragedię, a w rzeczywistości okazało się tysięcznym odcinkiem telenoweli o splecionych ze sobą losach pani i służącej. O ile zetknięcie z kiczem mogło wzbudzić co najwyżej delikatny uśmiech politowania, o tyle vouerystyczna dosłowność, z jaką twórcy przyglądają się przemocy wśród nastolatków w belgijskim "When It Melts", prowokowała już solidną irytację. Nie umniejsza jej bynajmniej świadomość, iż wcielająca się w ofiarę szkolnych prześladowań, która sama odnajduje w sobie pokłady agresji, 17-letnia Rosa Marchant faktycznie zagrała świetnie i pewnie choćby zasłużyła na nagrodę, jaką uhonorowano ją na tegorocznym Sundance. Zderzając się z zaprezentowanym przez twórców na ekranie brakiem subtelności, wypada tylko mieć nadzieję, iż pracy nad filmem nie przypłaciła uszczerbkiem na psychice. Na szczęście w sekcji Horizons zdarzały się również niespodzianki pozytywne, takie jak klimatyczne "Past Lives" czy – zepsute może nieco przez nazbyt melodramatyczny finał – zmysłowe, przypominające proletariacką wariację na temat "Tamte dni, tamte noce", włoskie "Fireworks". Najciekawszym spośród mniej znanych filmów zaprezentowanych w najpopularniejszej sekcji festiwalu okazał się jednak pokazywany premierowo w Cannes, kongijski "Omen". Opowieść o emigrancie, który ułożył sobie życie w Europie i – wraz z belgijską żoną – jedzie po błogosławieństwo do rodzinnego domu, ma w sobie intensywność bokserskiej walki, w której pokora ściera się z buntem, racjonalizm z magią, a komedią z horrorem.
Co kryje się w czerwonym pokoju?
Miejscem przyjaznym dla podobnych w duchu eksperymentów ma być – wedle zamierzeń organizatorów – festiwalowy konkurs Proxima. Sekcja ta w zeszłym roku zastąpiła skupiony zgodnie z nazwą na filmach pochodzących z Europy środkowo-wschodniej konkurs East of the West, mając przyczynić się do umiędzynarodowienia karlowarskiej imprezy. Czy ambitne plany się powiodły? Na razie trudno powiedzieć. Nagrodę Jury Proximy otrzymało wprawdzie południowokoreańskie "Birth", ale wyróżnienie FIPRESCI zdobyło już polskie "Imago", które zwyciężyło również w festiwalowym rankingu krytyków. Film Olgi Chajdas rzeczywiście może się podobać, głównie dlatego, iż o to nie zabiega i ani myśli mizdrzyć się do widza. Po odważnej treściowo, ale formalnie bardziej klasycznej "Ninie" reżyserka poszła jeszcze dalej w kreowaniu wizerunku chuliganki traktującej kino jako przestrzeń buntu i zabawy. Z energią tą doskonale rezonuje osadzenie akcji w środowisku postpunkowych muzyków, którzy poza sceną może i irytują, wpisując się aż za dobrze we wzorzec artysty przeklętego, ale gdy przychodzi do koncertu, wiedzą, co znaczy zrobić dobry show. Podobnie zresztą działa na widza całe "Imago" pozwalające zapomnieć o scenariuszowych niedociągnięciach za sprawą wirtuozerskiej momentami reżyserii.
kadr z filmu "Imago"
Punkowy film Chajdas bardziej niż w Proximie przydałby się pewnie w konkursie głównym, gdzie jego nieprzewidywalność zadziałałaby jako odtrutka na stateczność i formalną przeźroczystość większości propozycji. Najważniejsza sekcja festiwalu, choć pozbawiona fajerwerków, i tak trzymała w tym roku przyzwoity poziom, przynajmniej jeżeli za punkt odniesienia dla niej zaczniemy wreszcie przyjmować Warszawę i Tallinn, a nie Cannes, Berlin czy Wenecję. Paradoksalnie, najmniejsze wrażenie spośród tytułów docenionych przez jury, w którego składzie znalazła się amerykańska gwiazda Patricia Clarkson, robi dzieło wyróżnione nagrodą główną – Kryształowym Globusem. Bułgarskie "Blaga’s Lessons" to film pragnący być jak antysystemowe, drapieżne kino wczesnego Loacha, ale w dosadności przekazu przypominający raczej "Cześć, Tereska". kadr z filmu "Blaga's Lessons"
Szkoda, iż na potrzeby topornej fabuły przekazującej mniej więcej tyle, iż Bułgaria to nie jest kraj dla starych ludzi, zmarnowano świetną w gruncie rzeczy postać tytułowej bohaterki. Blaga (w tej roli zasłużenie nagrodzona laurem dla najlepszej aktorki Eli Skorchevy) to przegrana, sfrustrowana intelektualistka, którą los usadowił w oślej ławce kapitalizmu tuż obok Adasia Miauczyńskiego. Wytworna belferka, w przeciwieństwie do polskiego kolegi po fachu, może nie splamiłaby się odmawianiem litanii bluzgów, ale również ona potrafi w końcu pokusić się o zachowania sprzeczne z jej utartym wizerunkiem. Niestety, gdy przychodzi do przekucia ogólnego rysu postaci na fabularny konkret, twórcy sięgają po metaforę tak oczywistą, iż prowokującą oskarżenia o intelektualne lenistwo. Tak czy inaczej, kwestia podwójnej tożsamości, zaskakiwania samego siebie i odsłaniania nieznanej wcześniej twarzy stanowiła jeden z motywów przewodnich tegorocznego konkursu. Błyskotliwe ujęcie tematu znajdziemy w ironicznym "Hypnosis" (nagroda FIPRESCI i aktorska), w którym skromna twórczyni startupu wydobywa się z korporacyjnego letargu i próbuje postawić rządzący się sztywnymi zasadami świat na głowie, budząc najpierw podziw, a później popłoch otoczenia. Działająca na wyobraźnię ambiwalencja charakteryzuje także postawę głównego bohatera uhonorowanego nagrodą specjalną jury "Empty Nets". Skromny Amir – zgodnie z radami speców od sztuki scenariuszowej – już w pierwszej scenie zaskarbia sobie naszą sympatię, gdy ujmuje się za niesprawiedliwie potraktowanym przez szefa klientem. Gest solidarności kosztuje chłopaka utratę pracy, a iż Amir potrzebuje gotówki, by zrobić wrażenie na bogatych rodzicach narzeczonej, zaczyna coraz wyraźniej ciążyć w stronę półświatka. W miarę rozwoju fabuły reżyser umiejętnie mnoży moralne dylematy, wciągając w swoją grę widza, to oskarżając Amira, to szukając dla jego kolejnych postępków okoliczności łagodzących.
Choć możemy spierać się o ocenę nagrodzonych w konkursie filmów, co do jednego będziemy raczej zgodni – żaden z nich nie ma większych szans, by triumf w Karlowych Warach potraktować jako początek długiego pochodu przez światowe festiwale. Wprawdzie coś takiego udało się przed laty Jeanowi-Pierre’owi Jeunetowi z "Amelią" i Ferzanowi Ozpetkowi z "Oknami", a w bliższych nam czasach Radu Jude z "Nie obchodzi mnie, czy przejdziemy do historii jako barbarzyńcy", ale tym razem próżno szukać w konkursie osobowości podobnego formatu.
kadr z filmu "Red Rooms"
O ironio, największą indywidualnością reżyserską wydaje się pominięty przez jury Kanadyjczyk Pascal Plante. Wyreżyserowane przez niego "Red Rooms" to film, który na Nowych Horyzontach z powodzeniem mógłby znaleźć się zarówno w Konkursie, jak i Nocnym Szaleństwie. Na przemian posągowo elegancka i po cronenbergowsku perwersyjna opowieść o influencerce Kelly-Anne, zdradzającej niezdrową fascynację seryjnym mordercą, zaskakuje widza, wytrąca go z poczucia komfortu i przyprawia o gęsią skórkę. Aby osiągnąć ten efekt, Plante nie potrzebuje wcale epatować scenami krwawych morderstw, wystarczy jedynie sugestia, iż bohaterka dysponuje taśmami z ich zapisem. Przy okazji trudno oprzeć się niepokojącemu wrażeniu, iż tytułowe "red rooms" – przestrzeń w najciemniejszych zakątkach internetu – w którym Kelly-Anne zyskuje dostęp do materiałów, mają w sobie coś z kinowej sali. Zarówno obserwując proces mordercy z filmu Plante, jak i nierzadko pełne seksu, przemocy czy przynajmniej wątpliwe etycznie działania bohaterów innych dzieł, dajemy dojść do głosu instynktom, które w świetle dnia pozostają uśpione. W jakim stopniu mamy nad tym procesem kontrolę, a na ile – wzorem Kelly-Anne – pozwalamy się w nim zatracić? A może to właśnie kino staje się wentylem pozwalającym nam wyzbyć się destrukcyjnych emocji na co dzień? Niezależnie od tego jak odpowiemy na te pytania, jedno jest pewne: wszyscy prowadzimy podwójne życia. Również Pan Doktor, który – jak dowiaduję się ze wspomnianego artykułu w czeskim tygodniku – jest tak naprawdę doktorem prawa, na co dzień pracuje w Pradze jako adwokat i układa grafik rozpraw tak, aby nigdy nie przypadły na przełom czerwca i lipca. Przyznam, iż doskonale go rozumiem. Karlowarskie lato, choćby jeżeli bywa kapryśne, kiczowate i niefortunne, uzależnia i nie ma najmniejszego sensu się temu sprzeciwiać.