Nie ma twórcy groźniejszego od tego, który osiągnął w swojej dziedzinie wszystko, niczego nie musi nikomu udowadniać i przejmować się czymś tak przyziemnym, jak dochody lub wydatki. Twórcy, którego nazwisko zamienia wszystkie „nie” na „tak”, a jego artystyczna wizja nie przyjmuje żadnych sugestii i nie podlega krytyce. Francis Ford Coppola Ojcem chrzestnym, Rozmową i Czasem Apokalipsy dorobił się takiego statusu. Nie zaszkodziło mu choćby to, iż ostatni udany film zrealizował ponad trzydzieści lat temu, bo cały świat wykreowany w Megalopolis funkcjonuje wyłącznie na mocy jego woli, kaprysu, a także kolosalnego ego. Jest groźny, ale groza potrafi wywołać dreszcze.
Przyglądanie się urzeczywistnianiu produktu szalonej fantazji – nieobarczonemu żadnymi zewnętrznymi i wewnętrznymi zahamowaniami – który dojrzewał w głowie autora od lat 80., stanowi osobliwe doznanie. Samym w sobie stale podsycającym zainteresowanie, choćby o ile to, co dzieje się na ekranie wprawia w zakłopotanie, odpycha kabotyństwem czy wręcz nudzi wygłaszaniem napuszonego społeczno-politycznego komentarza niewykraczającego poza powtarzanie wysłużonych, ogólnikowych haseł. Za Coppolę chciałoby się zresztą trzymać kciuki, bo kręcił Megalopolis wbrew trendom i oczekiwaniom Hollywoodu. W zgodzie wyłącznie z imperatywem nakazującym mu udowodnienie sobie i światu, iż wielkie kino autorskie wciąż ma rację bytu.
Z tego powodu przed premierą chcąc nie chcąc przypadła mu rola ostatniego sprawiedliwego, któremu ani chłodna kalkulacja kosztów i zysków, ani pytanie o grupę docelowych odbiorców nie są w stanie przysłonić artystycznego objawienia. Doskonale wiedział, iż zmiana paradygmatu jest dzisiaj potrzebna amerykańskiemu kinu bardziej niż kiedykolwiek dotąd, bo nigdy wcześniej nie popadło w równie przewlekłą stagnację. Czy to były tak zwane „creature features”, czyli filmy o potworach z lat 30., czy westerny z lat 50., czy filmy katastroficzne z lat 70., czy komedie dla nastolatków z lat 90. – wszystkie te trendy wygasały po mniej więcej dekadzie. Tymczasem chociażby moda na filmy superbohaterskie trwa już ponad dwadzieścia lat i nic nie wskazuje na to, by w najbliższym czasie miała przeminąć. Intencje, determinacja, buntownicza postawa – to wszystko przemawiało na korzyść reżysera, ale ostatecznie zabrakło najważniejszego… uwiarygodniającego je filmu.
Ukazanie współczesnego Nowego Jorku jako chylącego się ku upadkowi Cesarstwa Rzymskiego, choćby o ile nie jest oryginalnym pomysłem, mogłoby wzbudzić większe zaciekawienie, gdyby cokolwiek pozostawiono w sferze domysłu. Coppola odrzucił jednak metaforyczną ekspresję, jakby obawiał się, iż publiczności nie wystarczy intelektualnych zasobów, aby pojąć jego ponadczasowy przekaz. Przesadna ostrożność wiele go w ostatecznym rozrachunku kosztowała, bo bogata ornamentyka każdej sceny aż prosi się, żeby zostawić trochę miejsca na nadawanie im własnego znaczenia przez publiczność, a nie mierzenia się z prostym komunikatem: „Wieki temu wielkie cywilizacje obracały się w proch, naszą również może to spotkać”.
Z nieco mniejszą dosłownością zasłużony filmowiec sformułował myśl zaczerpniętą z osobistych doświadczeń, dotyczącą nadziei na zwycięstwo kreatywności i sztuki nad wyrobnictwem sterowanym przez algorytm. Ewidentnie posiłkował się przy tym Atlasem zbuntowanym Ayn Rand, podejmując temat wybitnych jednostek w nierównym starciu z opresyjnym, wyzyskującym systemem. Odgrywanego przez Adama Drivera Cesara Catilinę bez trudu można sobie choćby wyobrazić jako uczestnika strajku zorganizowanego przez Johna Galta, ale Coppola nie posunął się aż tak daleko, jak przez jednych wysławiana, innym kojarząca się ze skrajnym egoizmem pisarka – zdołał pohamować frustracje, zanim przemieniły się w gniewny radykalizm. Cała reszta to kilka ponad kolorową otoczkę przywodzącą na myśl wiele innych dzieł, nie tylko filmowych, gdzie miasto odgrywa pierwszoplanową rolę, chociażby Alphaville Jeana-Luca Godarda, Metropolis Fritza Langa, Gotham z komiksów z Batmanem, a choćby wielkomiejski folklor wykreowany przez metalowy zespół Imperial Triumphant.
Osobliwa narośl fabularna, która wyrosła wokół manifestu wyrażającego sprzeciw wobec kapitalistycznego przeliczania dzieła na dolary i jednocześnie socjalistycznego ujednolicania tożsamości jednostek okazuje się na tyle różnorodna, iż mimo braku subtelności, ponad dwugodzinny seans nie stanowi bolesnego doświadczenia. Jest tutaj trochę retro-futurystycznego science-fiction, romansu, politycznego dramatu stojącego okrakiem między współczesnością i starożytnością, cytatów z literatury, pokrętnej komedii, tandetnego teledysku i przerysowanej teatralności. Są Adam Driver przemawiający monologami, Aubrey Plaza wcielająca się w postać o imieniu Wow Platinum, Dustin Hoffman przemykający przez ekran tak szybko, iż można go nie zauważyć, Jon Voight przechwalający się wzwodem i Shia LaBeouf w barwnej roli majętnego zarozumialca, jednej z najciekawszych w swojej filmografii. Wszystko to układa się w bez przerwy stymulujący, chaotyczny kolaż, od którego trudno oderwać wzrok. Na ogół abstrakcyjny, ale trzeba Coppoli przytaknąć, kiedy przekonuje, iż nikt niczego podobnego dotąd nie nakręcił. Po ustąpieniu hipnotycznego stanu można wprawdzie dojść do wniosku, iż czar działał krótkotrwale i nie pozostawił w myślach nic, do czego chciałoby się wracać albo nad czym zastanawiać, ale rozczarowanie przychodzi dopiero później. Póki spektakl trwa, jego rozrywkowe walory wystarczają, aby nie żałować zakupu biletów.
Jest ciekawie, choć z innych powodów niż te, którymi prawdopodobnie kierował się reżyser. A może wręcz przeciwnie? Co, jeżeli ten niepokorny osiemdziesięciopięciolatek umiejętnie odwzorował przebodźcowanie doskwierające naszym mózgom i zaśmiecanie ich ogromem powierzchownych informacji, które zakłócają zdolność do wchodzenia w autentyczne relacje z drugim człowiekiem? Oglądanie Megalopolis przypomina sunięcie przez nigdy niekończący się strumień rolek w mediach społecznościowych, połączonych raczej jednym tagiem niż spójną myślą. Czasami zabawnych albo intrygujących, kiedy indziej wywołujących chęć przyłożenia kciuka do ekranu i przesunięcia dalej. Ile w tym intencjonalności, a ile przypadku, nie sposób ocenić. Pewne jest natomiast, iż niewielu innych reżyserów dysponowałoby budżetem w wysokości stu dwudziestu milionów dolarów na tak dziwaczne przedsięwzięcie.
Trudno uznać Megalopolis za film udany, ale nie jest również takim, obok którego dałoby się przejść obojętnie. Zaciekawia, bo mało kto w dzisiejszym kinie może sobie pozwolić na snucie równie zuchwałych wizji na tak dużą skalę. Jest anomalią w skostniałym status quo Hollywoodu i gdyby oceniać wyłącznie jego nonkonformizm, zasługiwałby na najwyższą notę.
korekta: Marta Tychowska