Zawsze byłam cicha. Nie dlatego, iż nie miałam nic do powiedzenia - po prostu czułam, iż życie najlepiej smakuje w spokoju. Ciche poranki z kawą i gazetą. Spokojne wieczory, kiedy książka pachnie świeżym papierem, a świat za oknem cichnie. I to właśnie w tej ciszy budowałam nasz dom.
Kiedy się poznaliśmy, on był zachwycony tą moją ciszą. Mówił, iż przy mnie odpoczywa. Że w moich oczach jest spokój, który koi. Że lubi wracać do domu, gdzie nie trzeba niczego udowadniać. I ja w to wierzyłam - iż to wystarczy. Że ten spokój jest tym, co nas łączy.
Ale z czasem on zaczął się niecierpliwić.
– Wiesz, jesteś taka… za spokojna. W tym domu zawsze jest tak cicho, iż aż boli – mówił coraz częściej.
Nie rozumiałam. Przecież to była nasza cisza. Nasza przestrzeń. Ale dla niego… stała się duszna. Zaczęły się długie wieczory, gdy wychodził "na chwilę" z kolegami. Zaczęły się rozmowy, które kończyły się westchnieniem i jego spojrzeniem, w którym było coraz więcej niecierpliwości.
A potem – po prostu odszedł. Powiedział, iż potrzebuje życia. Że ma dość tego spokoju, tego przewidywalnego rytmu. Że chce kogoś, kto "pokaże mu świat". I odszedł do kobiety, która była jego przeciwieństwem. Kolorowa, głośna, pełna energii. Mówił mi to prosto w oczy, jakby to było coś zupełnie normalnego.
– Nie umiem już oddychać w tej ciszy – powiedział na pożegnanie.
Nie płakałam przy nim. Milczałam. Bo w ciszy zawsze czułam więcej niż w słowach. Ale kiedy zamknęły się za nim drzwi, płakałam całą noc. Myślałam, iż mój świat się skończył. Że ta cisza, którą kochałam, stała się moim więzieniem.
Ale z czasem… zaczęłam odkrywać, iż ona jest moją siłą. Że to nie ja byłam problemem. Że mój spokój to nie słabość - to dar. I iż umiem żyć sama. W porankach, w których woda w czajniku gwiżdże dla mnie. W popołudniach, kiedy mogę czytać, zasłuchana w odgłos deszczu. W wieczorach, kiedy siadam przy stole i jem kolację w ciszy, która mnie nie boli, tylko otula.
Minęły miesiące. Aż pewnego dnia dostałam od niego wiadomość. Krótką.
– Tęsknię za tobą. Tęsknię za tą ciszą. Tam, gdzie teraz jestem, jest głośno. Za głośno.
Serce zabiło mi mocniej. Ale już nie dlatego, iż chciałam, żeby wrócił. Raczej dlatego, iż poczułam… spokój. Tak, to prawda - on zawsze tęsknił za tym spokojem. Po prostu nie wiedział, jak go docenić.
Odpisałam po długim namyśle. Nie gniewnie, nie z wyrzutem.
– Cisza, którą zawsze miałeś, jest we mnie. Ale teraz nie wiem, czy chcę ją znów dzielić.
Bo nauczyłam się, iż moja cisza jest moja. Że nie musi być w niej nikogo, kto jej nie rozumie. Że mogę kochać swoje spokojne dni - i nie potrzebuję już, żeby ktoś potwierdzał, iż to wystarczy.
A jeżeli on chce wrócić? Może kiedyś. Ale tylko wtedy, gdy zrozumie, iż to nie "za spokojna kobieta" była problemem. Że to on nie umiał w tej ciszy usiąść obok mnie - i naprawdę słuchać.
Dziś wiem, iż spokój to nie jest pustka. To przestrzeń, w której wszystko ma swoje miejsce. I w której ja - po raz pierwszy od dawna - naprawdę czuję się sobą.