W serialu „Matki pingwinów” w centrum są wyzwania dziecięcej niepełnosprawności, głównie te po stronie rodziców. Ale to nie przygnębiający dramat, tylko serial wciągający i często krzepiący.
Netflix dał nam dwa najlepsze polskie seriale 2023. W tym roku w polskich produkcjach dotąd stawiał jednak głównie, ze zmiennym szczęściem, na kryminalne i sensacyjne tytuły, nie proponując wiele widzom oczekującycm emocji na miarę „Infamii” czy „Absolutnych debiutantów” (co stwierdzam przy całej mojej sympatii dla „Gangu Zielonej Rękawiczki„). Teraz dostajemy „Matki pingwinów„, skierowane do nieco starszej widowni niż dwa wymienione młodzieżowe tytuły, ale podobnie jak one zaskakująco uniwersalne. I to mimo tematu, który potencjalnie mógłby zawężać grupę docelową.
Matki pingwinów – czym jest polski serial Netfliksa?
Serial Klary Kochańskiej-Bajon, przez nią współreżyserowany (z Jagodą Szelc, „Erotica 2022”) i współpisany (z Dorotą Trzaską, „Pewnego razu na krajowej jedynce”, i Niną Lewandowską, „Absolutni debiutanci”), to opowieść o matkach (i, w mniejszym zakresie, ojcach) dzieci z niepełnosprawnościami. I o ile w produkcjach zagranicznych temat został już „zagospodarowany”, o tyle dla polskiego rynku to duży przeskok – od niewielkiej reprezentacji do serialu w pełni skupionego na tej kwestii.
Fakt, pojedyncze postaci neuroatypowe pojawiały się w rodzimych kryminałach, „Absolutni debiutanci” też poruszali temat, ale nie ma choćby porównania z listą składającą się z „Parenthood”, „Atypowego”, „The Good Doctor”, zbyt gwałtownie skasowanego „Tak to widzimy” itp. Obrazów niepełnosprawności ruchowej też na małym polskim ekranie kilka (w filmie od razu nasuwa się przynajmniej „Chce się żyć” z 2013 roku), a przy seansie „Matek pingwinów” miałam myśl, iż o zespole Downa tyle opowiadał ostatnio chyba „Klan” (w ogóle mam wrażenie, iż za łatwo zapominamy o edukacyjnych aspektach pierwszych lat emisji tej telenoweli), zresztą chyba już po tym, jak poznawaliśmy to schorzenie za pośrednictwem importowanego ze Stanów na TVP „Dnia za dniem” („Life Goes On”).
Matki pingwinów – krzepiąco o niepełnosprawności
Tymczasem „Matki pingwinów” to reprezentacja do potęgi, bo twórczynie serialu opowiadają, w zaledwie sześciu odcinkach, o kilku przykładach, w centrum uwagi stawiając wyzwania, przed jakimi stają rodzice dzieci z orzeczeniami.
W świat „Cudownej przystani” wkraczamy z Kamą (Masza Wągrocka, „Kiedy ślub?”), zawodniczką MMA, której syn, Jaś (Jan Lubas, „Rojst”), jest w spektrum, ale bohaterce zajmie sporo czasu, zanim przyzna, iż to trafna diagnoza. W szkole Kama pozna Ulę (Barbara Wypych, „Stulecie winnych”), influencerkę pokazującą w mediach społecznościowych życie z trójką dzieci, w tym dwojgiem z trisomią, Tatianę (Magdalena Różczka, „Rojst”), spędzającą dni przed budynkiem, na wypadek gdyby jej syn, cierpiący na dystrofię mięśniową Michał (Maksymilian Młodawski), musiał skorzystać z toalety, i Jerzego (Tomasz Tyndyk, „Głupcy”), wykładowcę podporządkowującego życie córeczce (Amelia Sarzyńska) z rzadką wadą genetyczną.
Fantastyczne jest to, iż udało się stworzyć niejednoznaczne portrety. Nie ma świętych. Niektóre decyzje bohaterek i bohaterów mogą frustrować, ale i każą zmierzyć się z pytaniem, czy na ich miejscu człowiek radziłby sobie lepiej (oj, raczej nie). Co do zasady mają jednak dobre intencje i bardzo kochają swoje dzieci, a to już dużo. Podkreśliłabym zwłaszcza to, iż Ulka, w dużej mierze dzięki fenomenalnej grze Wypych, postać z jednej strony irytująco uprzywilejowana, z drugiej – ofiarna, odważna, empatyczna, zamiast komicznym przerywnikiem okazuje się naprawdę wielowymiarową kobietą, której nauczymy się kibicować.
Matki pingwinów – bez słabych punktów w obsadzie
Ten serial w ogóle aktorsko nie ma słabych punktów. Ani wśród dorosłych, ani wśród dzieciaków. Dzięki temu choćby bardziej „edukacyjne” czy nastawione na wywoływanie wzruszeń sceny wypadają zadziwiająco naturalnie. Tych pierwszych nie ma zresztą dużo, świadomość nabywa się płynnie w ramach śledzenia perypetii skomplikowanej gromadki. Te drugie okazują się często niebanalne – sama wzruszałam się choćby wtedy, gdy dzieciaki przejawiały dużą świadomość tego, jak ich pojawienie się na świecie zmieniło życie rodziców. Na dodatek momenty komediowe sprytnie równoważyły fragmenty smutne i poruszające.
„Wciągnęłam” ten serial błyskawicznie, podziwiając fakt, iż jego pomysłodawczyni doświadczenia własne i innych rodziców przekuła właśnie w przystępną, błyskotliwą, wzruszającą, ale „niedołującą” opowieść. I o ile ktoś chce się cieszyć seansem i coś z niego wyciągnąć, to chyba warto przyjąć „Matki pingwinów” takimi, jakie celowo są. Bo owszem: pokazują pewien wycinek, trudny, ale nie ten najskrajniejszy. Skupiają się nie na dzieciach niemówiących, leżących, niereagujących, a na takich, które wymagają (bardzo wiele) dodatkowej opieki, ale robią chociaż malutkie postępy, rokują przy odpowiedniej terapii albo poruszają się wprawdzie na wózku, rzucając jednak przy tym cięte riposty i świetnie sobie radząc z matematyką. Ich rodzice pochodzą głównie z klasy średniej, nie są bardzo biedni ani niewykształceni, są za to w dużej mierze świadomi, z czym się mierzą (Kama będzie musiała w tym temacie nieco nadrobić, ale ostatecznie i ona dojrzeje).
Matki pingwinów to serial w Polsce wyjątkowy
Mogę sobie więc wyobrazić cudze zarzuty, iż nienetfliksowa rzeczywistość często boli bardziej, niż widać na ekranie. Sama nie czuję jednak sensu w atakowaniu Kochańskiej-Bajon za to, iż opowiada o tym wycinku, który zna najlepiej. Tak, gdyby ten serial robiło HBO, mając za sterami ludzi od dramatów społecznych, powstałby serial inny, o drastyczniejszych przykładach, liczniejszych momentach rozpaczy i beznadziei, tragiczniejszych finałach, innej atmosferze, z jeszcze mocniej wyeksponowanym choćby lękiem, kto się zajmie dzieckiem „w razie czego”. Inny byłby też serial opowiedziany z perspektywy przedstawicieli systemu oświaty, na pewno widzących pewne sprawy inaczej niż społeczność rodziców, mierzących się z odmiennymi wyzwaniami. Tu to zaledwie naszkicowano, próbując momentami „uczłowieczyć” dyrektora (Roman Gancarczyk, „Wielka woda”), ale częściej pokazując szkołę i rodziców w konflikcie.
To po prostu ewidentnie miała być produkcja krzepiąco-uświadamiająca, a nie przygnębiający dramat o sytuacjach bez wyjścia. I to się udało osiągnąć, bo oswajanie szerokiej publiczności z niektórymi wyzwaniem, przed jakimi stoją bohaterki i bohaterowie „Matek pingwinów”, ma szansę się sprawdzić właśnie w takiej „dobrze się oglądającej” wersji. Należy zresztą docenić, iż nie ma tu, nadreprezentowanego w popkulturze, sawantyzmu. Jest codzienność, która po prostu musi być inna od codzienności rodziców z dziećmi niewymagającymi dodatkowej opieki.
Równocześnie nie próbuję powiedzieć, iż twórczynie „Matek pingwinów” wszystko „lukrują”, bagatelizują trudności, a postaci w serialu nie mierzą się z ostracyzmem czy niezrozumieniem. To zresztą interesujące i też jakoś otwierające oczy, iż wiele krytyki i presji przychodzi tu nie z dalszego otoczenia, ale z wnętrza – czy to wymagających od siebie zbyt wiele samych opiekunek i opiekunek dzieci z niepełnosprawnościami, czy najbliższej rodziny. „Matki pingwinów” w ramach wspomnianego wycinka pokazują bowiem przekrój wariantów. Matka Kamy (Agnieszka Suchora, „Odwilż”) będzie wybitnie wspierająca, matka Jerzego (Krystyna Janda, „Warszawianka”) – koszmarna mimo pozornej klasy. Ulka uważa, iż może liczyć na bogatego męża (Piotr Głowacki, „Krew”) – chociaż tu akurat będą zwroty akacji, według mnie zbyt gwałtownie przewidywalne. Tatiana czuje się zostawiona ze wszystkim sama, jej mąż (Piotr Rogucki, „Minuta ciszy”) przyjeżdża tylko na weekendy i ma swoje sprawy. Ojciec Jasia (Maciej Miszczak, „Belfer”), lekarz, reaguje rozsądnie i stara się pomagać, tyle iż ma nową rodzinę i nie są z Kamą razem.
Matki pingwinów – o rodzicach, którym trudniej
Relacje, zarówno w rodzinach, jak i między rodzinami z przyległościami, to udany aspekt serialu. Widać, jak wyzwania mogą nadwyrężać więzi, ale i budować nowe przyjaźnie, a choćby nieoczekiwane romanse. Różnice charakterów między główną czwórką rodziców są bardzo wyraźne, ale wspólne cele i przeżycia okazują się ważniejsze. A atrakcji nie brakuje – gdy już Kama mniej więcej pogodzi się z miejscem Jasia i własnym w społeczności „Cudownej przystani”, zaczną się szalone wycieczki, nieprzewidywalne przyjęcia urodzinowe, gorące uliczne protesty. A przecież trzeba znaleźć w tym miejsce na treningi przed nadchodzącą kluczową walką w USA…
Jeżeli brzmi to jak chaos, to dlatego, iż takie jest życie tych ludzi, próbujących dać swoim dzieciom wszystko, co najlepsze, choćby gdy trzeba to odkryć metodą prób i błędów, żaden standard się bowiem nie sprawdzi. Nie wszystkie pomysły na przygody wypalą, nie każda okazja do integracji zintegruje. Twórczynie „Matek pingwinów” jednak nad tym chaosem panują, pokazują go, ale doskonale wiedząc, co chcą osiągnąć. Każda przygoda zbliża bohaterów i bohaterki do siebie nawzajem, a serial – do rozwiązania pewnych wątków i początku nowych kłopotów.
Matki pingwinów – czy warto oglądać serial?
Nie wiem, jak zareagują ci widzowie, którzy sięgną po „Matki pingwinów” skuszeni tagiem „mieszane sztuki walki”. Liczę, iż po odkryciu, iż to nie serial o MMA (chociaż trzeba przyznać, iż widzimy treningi i walkę), jednak w tym świecie zostaną, by towarzyszyć Kamie i Jaśkowi, Ulce i Toli (Tola Będzikowska), Tatianie i Michałowi, Jerzemu i Heli – i wszystkim wokół nich.
Mimo pojedynczych konwencjonalności, bez szczególnego eksperymentowanie formą, przełomowości bardziej w skali krajowej niż światowej, pewnych załagodzeń mamy bowiem do czynienia z serialem wciągającym, mądrym, często dowcipnym, w zaledwie sześć odcinków budującym przekonujący mikrokosmos i złożone relacje. Z serialem pokazującym, iż od powtarzania, iż jest w porządku, nie będzie w porządku – ale od pogodzenia z sytuacją i przemyślanego, wspólnego działania może być w porządku bardziej, niż było wcześniej. Ja taki pomysł na ujęcie tematu kupuję i chcę więcej – zwłaszcza iż potencjał na 2. sezon jest spory.