Od Jerzego Kawalerowicza i jego „Matki Joanny od aniołów” powinni się uczyć ludzie, co to chcą robić horrory. Nie żartuję – podobnie jak komisja w Cannes w 1961, która przyznała nagrodę specjalną.
Mamy tu księdza Suryna (Mieczysław Voit), który przybywa do żeńskiego zakonu, by zrobić egzorcyzmy. Mamy tu też czerń i biel, i niesamowite światłocienie, które robią do dziś wrażenie – zwłaszcza, jeżeli się ogląda wersję zremasterowaną na 35mm.online . Mamy tu też kadry, które są bardzo ciekawe. Ogólnie – wszystko jest tak ze sobą dopasowane, iż nie chce się odrywać wzroku od filmu. On płynie! I podobno jest wybitniejszy od opowiadania Iwaszkiewicza, którego jest adaptacją.
Mamy księdza. I zakonnice. I egzorcyzmy. A teraz potrzebujemy o tym film. Szczerze powiem, iż klimat „Matki Joanny od aniołów” jest znakomity. I osadzony tak w kadrach, jak i muzyce. Czy w grze aktorskiej? Cóż – kwestia względna, choć trochę widać teatralność. A trochę nie, bo szaleństwo na ekranie w gruncie rzeczy powinno być widowiskowe, wręcz teatralne. Z tym Lucyna Winnicka grająca tytułową Joannę poradziła sobie bardzo dobrze.
Hmmm… problem polega na tym, iż nie mam wiele więcej do opowiedzenia o „Matce Joannie od aniołów”. To dlatego, iż film trzeba po prostu zobaczyć, żeby zrozumieć, z jakim diamentem ma się do czynienia. I powiem więcej: nabrałam chęci na kolejne filmy Kawalerowicza…