Mateusz Janicki: Jestem Przed Wszystkim Obywatelem

anywhere.pl 11 miesięcy temu

Kinga Burzyńska: Jest z nami Mateusz Janicki, krakowski Pan Samochodzik. Mateusz, bardzo ci dziękuję za przyjęcie zaproszenia i dzień dobry.

Mateusz Janicki: Dzień dobry, dziękuję za zaproszenie.

Na platformie Netflix można oglądać „Pan Samochodzik i Templariusze”, a w roli pana Tomasza, cudownego detektywa wystąpiłeś, jak powiedział mój 15-letni syn, brawurowo.

Dziękuję, pozdrawiam syna.

Zacznijmy od samochodu, bo wywołuje to ogromne emocje wśród tych, którzy „Pana Samochodzika” i jego samochód znają, kochają. Rzeczywiście tak jest, iż gdy się coś ekranizuje, albo robi się remake, to takie gadżety jak samochód wywołują emocje.

Nie da się od tego uciec. Mierzymy się z legendą, jedną z najważniejszych książek dla młodzieży, jaka powstała w tym kraju, która doczekała się pięciu ekranizacji razem z kultowym serialem ze Stanisławem Mikulskim. Popkultura od lat mierzy się z postacią Pana Samochodzika. Do dzisiaj powstają spin-offy, które co prawda nie opisują postaci Pana Samochodzika, bo pojawia się w nich jego asystent, ale to ciągle ten sam, żywy świat. Przed rozpoczęciem pracy nad filmem, nie byłem świadomy, jak bogaty on jest. Wracając do samochodu, do dzisiaj nie jestem pewien, kto był jego ostatecznym pomysłodawcą, jednak mnie on się bardzo podoba. W poprzednich ekranizacjach wyglądał bardzo różnie. Od latającego spodka po oryginalną niemiecką amfibię. Zresztą sam Nienacki różnie go opisywał.

Rozmawialiśmy przed chwilą, iż ten samochód jest streszczeniem epoki PRL-u. Z czego on został skonstruowany i jak ci się jeździło?

To jest samochód na ramie Nissana Frontiery, z napędem na cztery koła. Na górze został osadzony duży Fiat, z którego zrobiono kabriolet. Do tego dołożono „nos” z traktora Ursus. Tak powstała hybryda rodem z PRL, do tego pojazd ten bardzo sprawnie jeździ. Przed zdjęciami miałem przyjemność testowania go na podwarszawskich wydmach.

Lubisz takie samochody i szybką jazdę? Jako Pan Samochodzik musiałeś wykonać trochę manewrów.

Od szybkiej jazdy wolę ciekawą jazdę.

W filmie masz ciekawą.

Rzeczywiście, z moim zawodem wiążą się różne przygody. Miałem okazję prowadzić dziwne pojazdy. Samochód Pana Samochodzika bez wątpienia zalicza się do tych ciekawszych. Dodatkowo na pewnym etapie zdjęć został przebudowany tak żeby mógł pływać. Większość zdjęć na wodzie była kręcona realnie na Bałtyku. Praca z takim pojazdem była bez wątpienia przygodą.

Gdy dostałeś propozycję, żeby zagrać tę postać, to jak do tego podszedłeś? Z rezerwą, fascynacją małego chłopca, który wychował się na książkach Nienackiego czy z zupełnie czystą głową i nowym podejściem do tej postaci?

Nie wychowałem się na książkach Nienackiego. Jeszcze jako młody człowiek przeczytałem, wypożyczone w bibliotece w Bukowinie Tatrzańskiej, trzy książki – „Pan Samochodzik i Templariusze”, „Tajemnica tajemnic” i „Wyspa złoczyńców”. Nigdy jednak nie stały się moim motywem młodości. Natomiast ta literatura wprowadziła mnie w świat czytania dla przyjemności, a nie z przymusu szkolnego. Jak dostałem tę rolę to pomyślałem, iż zaczyna się fantastyczna aktorska przygoda. Cały świat wokół Pana Samochodzika i Tomasza Nienackiego to coś, co nie do końca jest ostatecznie istotne w pracy nad rolą. Dla aktora najważniejszy jest scenariusz. Dostałem od scenarzysty Bartka Sztybora, tekst w którym jest postać, która ma swoje emocje, ma swój drive do działania. Antek Nykowski, reżyser, napisał całe, tak zwane – nie lubię tych angielskich zastępników, ale tutaj chyba nie ma lepszego słowa – backstory. historię postaci sprzed wydarzeń zawartych w scenariuszu. Na przykład założyliśmy iż Pan Samochodzik jest osobą, która wychowała się bez rodziców, tak jak Sokole Oko. Dzięki takiemu zabiegowi, relacja tych postaci nabiera dodatkowego znaczenia.

Antek wykonał naprawdę ogromną pracę – to backstory daje też twojej postaci nowoczesnego sznytu. Co jeszcze napisał reżyser?

Fantazjowaliśmy o tym, kim mogli być jego rodzice, kiedy spotkał wujka Gromiło i czy rzeczywiście był w domu dziecka. Są to elementy, których w realizacji widzowie nie będą czytać, one są po to, żebyśmy wiedzieli, co gramy i z czego wynikają emocje postaci. To taki koszyk, z którego potem można dobierać w trakcie pracy różne elementy. Na planie często brakuje czasu, więc dobrze mieć te element przygotowane wcześniej, żeby świadomie budować rolę.

Jesteś w stosunku do siebie wymagający?

Nienawidzę się oglądać. Po każdej mojej premierze wychodzę spocony, bo widzę każdy fałsz. W teatrze jak gram, choćby jak się pomylę to już nic z tym nie zrobię, to się wydarzyło, ktoś to zanotował, ktoś nie. W filmie natomiast każdy fałsz zostaje. Moją pierwszą dużą rolą fabularną była rola w filmie Roberta Wichrowskiego „Karuzela”. Nie miałem pojęcia jak „cieżko” będzie mi się siebie oglądało. Po premierze miłem wrażenie jak bym był po treningu. To już jest dzieło skończone, ja już wykonałem swoją robotę i niczego już nie poprawie.

I to jest niezależne od ciebie, bo na przykład montażysta i reżyser wybiorą nie ten dubel, który tobie wydawał się najlepszy.

Tak, profesor Stuhr zawsze mówił, iż najważniejsze to żyć dobrze z montażystą, bo to właśnie on „zrobi” nam rolę.

Coś w tym jest. Zaczęłam od tego, iż to krakowski Pan Samochodzik, bo jesteś z Krakowa, jesteś też związany z Teatrem Słowackiego…rozumiem, iż w tym koszyczku nie było żadnej cechy krakowskiego zagrania?

Pewnie jakieś „chodźże” czy „zróbże” się pojawiło, od tego nie ucieknę. Grałem z moją profesor z pierwszego roku, panią Anną Dymną, to też było przyjemne, krakowskie spotkanie… a, i chłopcy grający harcerzy są z Krakowa. Kalina jest spod Warszawy, natomiast Piotrek i Olgierd są Krakusami.

Czyli jednak krakowskie klimaty są. Pokazałeś film swoim synom?

Na razie widział jeden i jest okej. Oni byli gdzieś tam w tym ze mną byli, czytali…

Opinia synów to sprawa najważniejsza. Wrócę jeszcze na chwilę do twojej postaci. Powiedziałeś, iż wybierałeś sobie różne cechy z tego koszyczka. Jak sobie tego Tomasza wyobraziłeś, jakiego chciałeś go stworzyć, jakiego stworzyłeś i co dla ciebie było najważniejsze?

Ważna była przemiana postaci. Na samym początku prac dostajesz dwie sceny, nie masz obrazu całości. Jedziesz na casting, starasz się, chcesz zrobić to jak najlepiej. Natomiast nie wiesz jeszcze, co cię czeka potem na planie. I Bartek Sztybor i Antek Nykowski chcieli, by postać Pana Tomasza była wielowymiarowa, przeszła w filmie przemianę. Żeby nie był to film tylko o przygodzie, ale także o relacjach międzyludzkich. A dla mnie jako aktora najistotniejszym było oddanie emocji, stworzenie postaci wiarygodnej. Mam wrażenie, iż emocje i psychologizowanie postaci to siła współczesnego kina – postacie robią swoje, ale pod spodem widzimy, iż dzieje się coś więcej.

Pytam cię o to, bo zastanawiałam się cały czas, dla kogo jest ten film. Czy jest to film dla tych, którzy kochali albo kochają wciąż książki Nienackiego, wychowali się na nich, czy jest to dla współczesnych 12 i 13-latków. To jest film dla wszystkich?

Ambicja twórców, w tym i moja była taka, żeby stworzyć dobre familijne kino, w którym każda ze wspomnianych przez ciebie grup, będzie mogła się odnaleźć.

Gdy oglądasz początek, to myślisz sobie: „Trochę jak z Jamesa Bonda”.

Tak. Było kilka nawiązań do filmów przygodowych, „Indiany Jonesa” czy „Jamesa Bonda”. Puściliśmy też oko do zagorzałych fanów Samochodzika. Chcieliśmy opowiedzieć nową historię ale z szacunkiem do dziedzictwa Nienackiego. To jest ta warstwa, w której mam nadzieję odnajdą się dziadkowie i rodzice. Mamy też warstwę dla młodszego widza, przygodową.Chciałbym żeby ten film był dobrym kinem familijnym.

Chciałabym wrócić do twoich początków. Czy dla ciebie zawsze oczywistym było, iż będziesz aktorem? Miałeś jakikolwiek inny pomysł na życie?

Chciałem być politykiem.

Naprawdę?

Zupełnie serio, chciałem być politykiem. Wychowałem się w bardzo rozpolitykowanym domu. Pamiętam częściowo wolne wybory, które mocno przeżywaliśmy w domu. Zostałem wychowany w duchu w którym polityka jest służbą społeczeństwu, poprawianiem rzeczywistości. Zresztą po Szkole Teatralnej skończyłem Stosunki Międzynarodowe. Przy okazji, jako stażysta byłem choćby asystentem europosła Bogusława Sonika, siedziałem przez ten czas w Parlamencie Europejskim.

Czy to znaczy, iż szkoła teatralna cię rozczarowała, zawiodła?

Złapałem się na tym, iż pomyślałem o aktorstwie na serio, a nie jak o zabawie dopiero na trzecim roku. I mimo iż już całkiem świadomie po studiach w Krakowskiej PWST chciałem być aktorem, miałem ogromną przyjemność ze studiowania Stosunków Międzynarodowych. Na koniec studiów był egzamin podsumowujący, dostaliśmy pytania do opracowania. Gdy je przeczytałem, to pomyślałem, iż nie potrzebuję ich opracowywać bo mniej więcej wiem o co w nich chodzi. Szczegóły muszę doczytać, ale i tak… Naprawdę studiowałem coś, co mnie szczerze interesowało.

To zupełnie odwrotna sytuacja niż na przykład Maćka Stuhra, który najpierw studiował psychologię, a potem aktorstwo. Czy to znaczy, iż zaraz po szkole nie stawałeś w szranki o jakikolwiek etat w teatrze? Stosunki narodowe wynikały stąd, bo stwierdziłeś, iż aktorstwo nie jest dla ciebie?

Nie, one były chęcią poszerzenia sobie tego, co też mnie interesuje. Pomyślałem, iż fajnie byłoby to dla siebie zrobić.

Czyli jest opcja, iż jeszcze możesz uratować naszą rzeczywistość i zostaniesz w polityce? Chociaż nie wiem, czy to jest dobry pomysł na dzisiejsze czasy.

Ja też nie wiem (śmiech).

To w takim razie kiedy stwierdziłeś, iż stosunki narodowe to nie to? Pewnie już w czymś grałeś na studiach.

Tak, w trakcie studiów grałem w serialu „Pierwsza miłość” we Wrocławiu. Zostaliśmy grupą wypchnięci przez panią dziekan Agnieszkę Mandat na jakiś casting. Studiowałem w takich czasach, iż Szkoła Teatralna zaczęła się trochę zmieniać, o ile chodzi o granie poza jej murami.

Byłeś pierwszym z roczników, którym pozwalano grać, prawda?

Tak, profesorowie mówili nam: „Idźcie, próbujcie”. Studiowaliśmy w Krakowie, a jednak to Warszawa była i jest liderem na rynku produkcji filmowo-serialowych. Profesorowie zauważyli, iż musimy zacząć starać się o pracę trochę wcześniej, bo jesteśmy w plecy wobec naszych warszawskich kolegów. Pani dziekan, profesor Agnieszka Mandat wysłała nas właśnie na casting do Wrocławia. Potem pojechałem do pracy do Niemiec. Pracowałem tam jako goniec w antykwariacie. W pewnym momencie dostałem telefon, iż muszę wrócić na recall. Wtedy dostałem moją pierwszą serialową rolę w „Pierwszą miłość”.

To musiała być duża przepaść między Krakowską Szkołą Teatralną nastawioną na teatr, a serialem we Wrocławiu, w którym kręci się po dziesięć scen dziennie. Pomyślałeś sobie, iż to jest fajne, czy wręcz przeciwnie?

Dla młodego studenta to była niesamowita przygoda. Natomiast była to też zdecydowanie szkoła życia. Dużo się nauczyłem i to na różnych poziomach – zarówno pracy z kamerą, jak i relacji, dbania o swoje potrzeby.

To pewnie jeszcze nie był ten etap, w którym miałeś agentów, którzy mogli się tym zająć.

Wszystko to było, nie będę wchodził w szczegóły, ale na wariackich papierach. Kompletnie nie byłem świadomy rzeczywistości, w której jestem i działajacych w niej różnych sił. Produkcja chciała, żebym został w serialu i kontynuował pracę. Wtedy podjąłem świadomą decyzję, iż jednak chcę wrócić do Krakowa i dokończyć studia. Szkoła Teatralna też zasugerowała, iż albo będę studentem, albo będę sobie siedział we Wrocławiu i kręcił serial. Pierwszy sezon kręciliśmy w trakcie wakacji, więc nie kolidował z zajęciami w Szkole. Potem trzeba było dokonać wyboru. Z tym się wiąże spotkanie na korytarzu Uczelni pani profesor Anny Polony. Pani Profesor powiedziała: „Janicki, chodź tu. Grasz w tym serialu «Pierwsza Miłość»?”. Odpowiedziałem, iż tak i czekałem na burę. A jednak usłyszałem, iż „nie ma wstydu”.

Już się bałam, co usłyszysz.

Ja też, ale okazało się, iż jest okej.

To ciekawe, iż chciałeś skończyć szkołę. Jesteś konsekwentny, stawiasz kropkę i idziesz dalej? Czy wykształcenie było dla ciebie bardzo ważne? Co spowodowało, iż nie chciałeś pójść w karierę?

Nie wpisywałbym tego w jakąś szerszą filozofię. To była decyzja danego momentu. Z perspektywy czasu myślę, iż podjąłem dobrą decyzję. Dalej mam bardzo dużo ciekawej pracy. Oczywiście jak każdy aktor mam okresy, iż albo nie pracuje, albo pracuje bardzo intensywnie. Wtedy po prostu miałem w sobie pewność, iż jeżeli chcę zostać aktorem muszę skończyć Szkołę Teatralną. Pracując we Wrocławiu tego nie zrobię, albo nie zrobię tego tak, jakbym chciał. Miałem też wsparcie w Szkole w podejmowaniu tej decyzji, między innymi w pani dziekan profesor Agnieszce Mandat.

Mówisz o okresach, kiedy pracujesz, albo nie pracujesz. Masz jednak tę bazę pod postacią teatru.

Mam teatr, chociaż po serialu „Singielka” był taki okres iż odszedłem z Teatru Nowego w Łodzi, bo po śmierci wspaniałego dyrektora Zdzisława Jaskuły zaczęło się tam dziać nie tak, jak sobie wyobrażałem. Dodatkowo Łódź mnie obciążała, była trzecim miastem na mojej mapie pracy.. Skończyłem serial „Singielka” odszedłem z Teatru i nagle okazało się, iż jestem adekwatnie bez pracy. Byłem wtedy rzeczywiście przez dłuższy okres bez konkretnej aktorskiej pracy.

To był moment krytyczny, kiedy mogłeś stwierdzić, iż przecież masz inny zawód i pójdziesz gdzieś indziej?

Nie odbierałem tego tak. Popracowywałem w tamtym czasie u pani Doroty Zięciowskiej, która ma szkołę przygotowującą do egzaminów wstępnych. Pani Dorota to cudowna aktorka która również mnie przygotowała do egzaminu wstępnego. Praca u niej dawała mi jakąś stabilizację. Do tego sezon zimowy spędziłem pracując jako instruktor narciarski. Byłem też po „Singielce”, miałem jakieś oszczędności. Myślę, iż w aktorstwie takie okresy nie są złe, bo uczą dystansu. Taki jest ten zawód – trzeba się nauczyć, ze takie okresy są, nie przejmować się nimi zanadto, tylko starać się robić swoje.

Nigdy nie masz tej pewności i nie wiesz, za którym rogiem coś na ciebie czeka. Co jest dla ciebie najistotniejsze w tym zawodzie? Od czego zaczynasz, co sobie myślisz, co daje ci największą satysfakcję?

Chyba są dwie rzeczy. Pierwszą, najważniejszą, są relacje międzyludzkie. Bardzo lubię swoją pracę, ale nigdy kosztem relacji. Mam wielką przyjemność pracowania w Teatrze Słowackiego z fantastyczną ekipą i przy każdej kolejnej produkcji udaje mi się spotkać zdolnych ludzi, z którymi dobrze się pracuje. Drugim istotnym elementem jest to, iż w tej pracy jest coś więcej, iż nie chodzi tylko o zarabianie kasy. W teatrze, odkąd pracuję, zawsze mam przyjemność pracy z ludźmi, z którymi staramy się rozmawiać między sobą ale i z widzami na tematy, które są społecznie i międzyludzko ważne.

Dla ciebie istotne jest też, iż oprócz bycia aktorem w sensie sławy i popularności, jesteś też osobą publiczną, która może mówić o czymś ważniejszym.

Ostatnio dostałem takie pytanie a propos tego, czy używam publicznego wizerunku do działania społecznego. Jest chyba na odwrót. Przede wszystkim jestem obywatelem. Najpierw jestem odpowiedzialny za najbliższych, natomiast kolejnym elementem mojego mieszkania w tym kraju jest kreowanie rzeczywistość, w której funkcjonuje. Mam taki zawód, iż jestem trochę bardziej rozpoznawalny i ludzie zwracają uwagę na to, co robię, więc mogę się tym świadomie posługiwać. Ale jest to bardziej wtórne wobec bycia obywatelem.

Wychodzi teraz wychowanie. Bardzo ładne to było.

Ja mam poczucie, iż całe to moje „zaangażowanie” wydarza się przez przypadek. Po prostu nie umiem być obojętny wobec rzeczywistości która mnie irytuje czy smuci. Kilka lat temu zaangażowałem się w działania grupy „Granica” na granicy polsko-białoruskiej. Najpierw była niezgoda i zwykłe posty w sieci, następnie poznałem Karola Wilczyńskiego który wciągnął mnie w realne działanie na rzecz osób uchodźczych. Po jakimś czasie zadzwonił do mnie Michał Zadara. Powiedział, iż robi spektakl o granicy, który gramy do dzisiaj w Teatrze Powszechnym. Jeździmy z nim również po Polsce i mimo iż jest to spektakl zupełnie nieteatralny, totalnie nieaktorski, jest jeden z najważniejszych jakie w życiu zrobiłem. Razem z Barbarą Wysocką i z Mają Ostaszewską i wymiennie z Piotrkiem Głowackim robimy para-wykład, rozmowę, dyskurs na temat tego, dlaczego to co dzieje się na polsko-białoruskiej granicy jest straszne. Nie tylko w wymiarze ludzkim ale także w kontekście funkcjonowania naszego kraju. choćby ostatnio mówiłem Michałowi, iż nie wyobrażam sobie, żeby ten spektakl nie powstał. No i staram się co jakiś czas pojechać na granicę i w ramach działań Grupy Granica razem z osobami lokalnymi i wolontariuszami i wolontariuszkami wspierać osoby w drodze czyli uchodźców.

Czyli wszystko się składa – twoje wykształcenie, zaangażowanie i wychowanie. Bardzo pięknie powiedziałeś o tym, iż jesteś przede odpowiedzialny za rodzinę. A jakim jesteś ojcem?

Nie wiem. To się prawdopodobnie okaże za kilka lat.

Masz jakiś schemat wychowania, który wyniosłeś z domu, czy masz swój pomysł na to, jak chłopaków wychowywać?

Lubię moich rodziców. Mam nadzieję, iż moi synowie będą lubić mnie. Wiesz, uczymy się jeździć samochodem, motorówką, żaglówką, musimy zdawać egzaminy. A w przypadku rodzicielstwa to jest jakaś jazda bez trzymanki, w której sami musimy dawać radę. Na szczęście żyjemy w świecie, w którym możemy prosić o pomoc, o poradę, czytać książki. Ale dalej jest to jazda bez trzymanki i ostatecznie okazuje się, iż i tak jesteś jednym z elementów rozwoju tego młodego człowieka, a na to kim on będzie, składa się wiele rzeczy. Staram się.

Pytam dlatego, bo zaczęliśmy od kina familijnego. Czy temat filmu trochę zagościł w twoim domu?

Tak, czytaliśmy na głos i książkę i scenariusz. Odbyły się pierwsze konsultacje z potencjalnymi widzami. Zresztą od jakiegoś czasu jestem fanem kina familijnego, ono staje się coraz ciekawsze. Jest Hobbit, Władca Pierścieni…

… i nasze polskie produkcje jak „Tarapaty” i „Za duży na bajki”. Teraz powstaje druga część.

Tak, to są mądre, interesujące i atrakcyjne produkcje. Dobre kino familijne nie jest infantylne, jest opowieścią wielowymiarową.

Tak – w „Panu Samochodziku” traktujecie swojego widza poważnie.

Widz to widz, nie ważne ile ma lat. To Korczak mówił, iż nie ma dzieci i dorosłych, są tylko ludzie. Ja jeszcze pamiętam powiedzenie iż „dzieci i ryby głosu nie mają”. A dziś zaczynamy czerpać z Korczaka czy Marii Montessori. Dopiero zaczynamy funkcjonować w świecie, w którym dziecko też jest człowiekiem, ma swoje prawa i może je wyrazić. Oczywiście ktoś powie, iż „wychowanie bezstresowe”. To nie o to chodzi. Dziecko powinno nauczyć się mówienia „nie”, a komu może powiedzieć „nie”, jak nie rodzicom. To pierwsza osoba, której muszą zaufać; nauczyć się tego, iż mogą odmówić komuś, kto jest dla nich autorytetem i iż to nie jest tak, iż jak ktoś jest tym autorytetem, to koniec i ma go słuchać.

Czyli już trochę wiemy jakim jesteś ojcem. A jak traktowałaś dzieciaki na planie? Bo zawsze się mówi, iż jak na planie są dzieci, to one kradną ekran.

Jestem praktykującym instruktorem w klubie narciarskim Yeti i cały czas jeżdżę z młodymi ludźmi na nartach więc śmiem twierdzić iż mam z nimi generalnie niezły kontakt.

Myślałam, iż powiesz, iż jesteś praktykującym harcerzem.

Nie, nigdy nie byłem. A na planie była świetna ekipa, bardzo gwałtownie się polubiliśmy, dobrze nam się razem pracowało. Co do moich młodszych kolegów, mam nadzieję, iż skradli show, bo to oni są jednymi z ważniejszych bohaterów tego filmu. Niech go kradną, niech się rozwijają, niech się bawią. Olgierd Blechacz, czyli Sokole Oko to chłopak, ma już spore doświadczenie, natomiast Piotrek Sega i Kalina Kowalczuk, czyli Mentorek i Wiewióra, byli debiutantami, ale bardzo chętnymi do pracy. Pracowała z nimi też Emma Herdzik, która dbała o ich przygotowanie i skupienie. Zresztą cała ekipa z reżyserem na czele starała się żeby czuli się dobrze. Myśle iż dla nich była to przygoda życia, zresztą dla mnie też.

No to nie pozostaje nam nic innego jak zachęcić wszystkich do tego, żeby zobaczyli „Pana Samochodzika i Templariuszy”. Mateusz, dziękuję ci bardzo za rozmowę.

Bardzo dziękuje.

fot. Michał Buddabar

Idź do oryginalnego materiału