Maszyna śmierci, reżyserski i scenariuszowy debiut Stephena Norringtona, jest niezwykle klimatycznym połączeniem horroru o uwięzionych w jednym miejscu bohaterach, na których poluje niezniszczalna bestia, z cyberpunkową oprawą i wrażliwością. Trudno jednak mówić o kulcie w przypadku tej brytyjsko-japońskiej produkcji, chyba iż wychowało się w epoce VHS-ów. Kasetowa okładka obiecywała „najnowszego Obcego”, a tytułowy mechaniczny potwór z wyglądu faktycznie przypominał słynnego Ksenomorfa, zwłaszcza kształtem głowy i wielką szczęką. Nic dziwnego, iż film cieszył się naówczas popularnością, a i dziś – jeżeli ktoś go pamięta – myśli się o nim w kategoriach jednego z lepszych „klonów” arcydzieła Ridleya Scotta.
Akcja rozgrywa się w niedalekiej przyszłości, choć trudno nie zareagować na to przynajmniej uśmiechem, biorąc pod uwagę fakt, iż film powstał ponad ćwierć wieku temu, a naszemu światu przez cały czas daleko do wizji Norringtona. Potężna korporacja CHAANK stoi w ogniu krytyki, kiedy ktoś z firmy udostępnia mediom dokumenty sugerujące śmierć dzieci w wyniku eksperymentów nad nową bronią. Okazuje się, iż za przeciek odpowiada nowa szefowa, Hayden Cale, która o wielu kontrowersyjnych działaniach korporacji dopiero się dowiaduje. Głównym źródłem problemu jest Jack Dante, genialny wynalazca, ale również psychopata o mentalności rozkapryszonego nastolatka, trzymający w szachu cały zarząd. niedługo jego nowa maszyna śmierci, reagująca na strach swych przyszłych ofiar, zaczyna eliminować wrogie mu osoby.
Pomijając pierwszą scenę, rozgrywającą się za dnia, w małej przydrożnej kawiarni, gdzie jeden z super żołnierzy CHAANKa wymknął się spod kontroli, cała reszta filmu praktycznie w całości zamknięta jest w wieżowcu korporacji. I choć jedna lokacja sugeruje niewielki budżet (obraz faktycznie kosztował jedyne 6,5 milionów dolarów), Norringtonowi udaje się w znakomity sposób wykreować pogrążony w niekończącej się nocy świat przyszłości – tutaj choćby w biurowych wnętrzach wydaje się, iż brakuje światła – co oczywiście upodabnia film do Łowcy androidów. Jest to rzeczywistość przesiąknięta technologią, wyrażaną nie tylko przez pomysły fabularne (migające nadajniki wszczepione w ręce pracowników korporacji, nowoczesny sprzęt bojowy), ale również realizację. Zwłaszcza wmontowane w bardziej dynamicznych scenach kilkuklatkowe ujęcia napisów lub cyfrowych obrazów uzupełniają naszą wiedzę, jak również podkreślają agresywność świata przyszłości. Innym razem służą żartobliwej puencie, choćby wtedy, gdy po śmierci jednego z bohaterów słyszymy marsz pogrzebowy w wersji 8-bitowej.
Podobne wpisy
PŁYTKI GRÓB. Hipnotyczny i zaskakujący thriller Danny'ego Boyle'a
JIM CARREY nie wyklucza powrotu do MASKI, choć pod jednym warunkiem
Wilk (1994)
To ostatnie jest jednym z wielu przejawów humoru w filmie, który – choć nigdy nie zamienia się w komedię – daje wyraźne sygnały umowności opowiadanej historii. Jackowi Dantemu niedaleko do Joe Dantego, ale to nic w porównaniu ze Scottem Ridleyem i Johnem Carpenterem, członkami zarządu CHAANKa, oraz Samem Raimim, Weylandem oraz Yutanim, trzema anarchistami-złodziejami, którzy włamują się do siedziby korporacji. Znawcy kina gatunkowego od razu rozpoznają nazwiska kultowych reżyserów i nazwę złowrogiej firmy z serii o Obcym. Norrington nie kryje się ze swoimi inspiracjami, do których dorzucić jeszcze można Robocopa i Sędziego Dredda, wtedy znanego tylko z kart komiksu. Wydaje się zresztą, iż Brytyjczyk ma prawo do tej postmodernistycznej zabawy – zanim został reżyserem, pracował przy efektach specjalnych i charakteryzacji do takich filmów jak Obcy: decydujące starcie, Obcy 3, Hardware, W mgnieniu oka, Wiedźmy, Gremliny rozrabiają oraz Siła witalna. Oglądając jego debiut, czuć entuzjazm dla science fiction i horroru, chęć oddania hołdu swym idolom, być może choćby zaimponowania im, ale i pójścia dalej z efektowną formą. Jednocześnie jest to kino tak bardzo świadome swych inspiracji, tak mocno zanurzone w cytatowości, iż strach i ekscytacja często przechodzą w rozbawienie, ale to po pewnym czasie staje się zwyczajnie męczące.
Od momentu kiedy na ekranie pojawiają się wspomniani anarchiści-złodzieje (co wydaje się w tym przypadku ukłonem w stronę Szklanej pułapki, gdyż okazuje się, iż panowie wcale nie są złodziejami, a co więcej, jednego z nich gra… złodziej-terrorysta z tamtego filmu), Maszyna śmierci zaczyna nieprzyjemnie huśtać się tonacyjnie. Do tej pory jedynym dzikim elementem fabuły był Dante, ale po wejściu karykaturalnego tercetu choćby główna bohaterka przestaje zachowywać się jak szefowa korporacji, a zaczyna dowcipkować. Humor rozpięty jest od czarnego i absurdalnego (po wyliczeniu wszystkich przestępstw Dantego komputer sugeruje… dać mu awans) po slapstick (bohaterowie raz gubią drogę w wieżowcu, innym razem jeden z nich nierozważnie odwraca się i uderza głową o belkę, co powoduje upadek z nieszczęśliwymi konsekwencjami). Mimo to Norrington nie rezygnuje z mrocznych tematów, jak wykorzystywanie ludzi do eksperymentów militarnych czy wspomnienie śmierci własnego dziecka. Równocześnie oglądamy makabryczne widowisko, gdzie mechaniczny stwór szatkuje wszystko i wszystkich przy pomocy swych stalowych szponów oraz zębów. W konsekwencji trudno na poważnie wziąć walkę ludzi z maszyną, ale i niemożliwe jest potraktowanie tego tylko w kategoriach pastiszu.
Norrington zawodzi tonacyjną niekonsekwencją, ale z nawiązką nadrabia widowiskowością. Ataki tytułowej maszyny są szybkie, niszczycielskie, a przede wszystkim nie do odparcia. Kilkumetrowe żelastwo zostało tak zaprojektowane, aby budzić przerażenie, i choć wydaje się początkowo równie duże i nieporadne co ED-209 z Robocopa, poziomem swej niezniszczalności i zawziętości przypomina Terminatora. Gorzej, iż w całym filmie brakuje ujęć, w których widzielibyśmy tę bestię w pełnej krasie, być może z przyczyn budżetowych (pieniędzy na pewno zabrakło na zbroje superżołnierzy, innego wynalazku korporacji – te wyglądają na lekki, plastikowy badziew). Za to doskonale widzimy to, co ona – niebieską przestrzeń i czerwone cele, widok niczym z gry komputerowej, łącznie z punktacją. Odbicie szaleństwa i niedojrzałości Dantego. Gra go niezawodny Brad Dourif, być może już wtedy za stary do roli (miał wówczas 44 lata), ale doskonale się w niej odnajdujący. Jest najlepszy z całej obsady, którą uzupełniają Ely Pouget (zaledwie dwa lata później zagra w innym cyberpunkowym horrorze, Kosiarzu umysłów 2), William Hootkins (znany lepiej z Burtonowskiego Batmana, gdzie grał przekupnego Eckhardta, oraz roli sąsiada-świntucha w Hardware, John Sharian (straszył Christiana Bale’a w Mechaniku) oraz debiutujący Richard Brake, ostatnio kojarzony przede wszystkim z filmami Roba Zombiego. Również dla młodziutkiej Rachel Weisz był to pierwszy film kinowy w karierze – pojawia się u Norringtona dosłownie na chwilę, ale i tak robi wrażenie.
W latach 90. powstało kilka brytyjskich filmów, które łączyły horror z science fiction, nierzadko o cyberpunkowym zabarwieniu. Najsłynniejszym jest Hardware Richarda Stanleya, oparty na podstawie komiksu SHOK! wydanego w kultowym czasopiśmie 2000 AD. Punkowa, anarchistyczna mentalność, mocna warstwa wizualna i obraz niezbyt przyjemnej przyszłości, w której technologia, zamiast pomagać, uderza w człowieka. Status Hardware jako filmu kultowego jest niepodważalny, czego nie można powiedzieć o Maszynie śmierci, mimo iż oba te dzieła tematycznie i realizacyjnie są do siebie podobne. Być może problemem jest nadmierna eksploatacja kinowej tradycji horroru i fantastyki oraz tonacyjna huśtawka, choć przecież również debiut Stanleya nie jest pozbawiony błędów. Jego futurystyczność nie zestarzała się jednak tak gwałtownie jak ta Norringtona – to, co kiedyś decydowało o atrakcyjności w kontekście science fiction, w tej chwili odsyła bezpośrednio do dekady, w której Maszyna śmierci powstała. Sterowany pilotem mechaniczny potwór, zapis na kasetach wideo, a przede wszystkim ówczesna grafika komputerowa – dzisiejszą widownię ta „niedaleka przyszłość” będzie śmieszyć.
Mnie niekonieczne. Wychowałem się na Maszynie śmierci, a kasetę z wypożyczalni katowałem przez całą drugą połowę lat 90. Reżyseria Norringtona jest wspaniałą zapowiedzią tego, co dokona cztery lata później w Bladzie: wiecznym łowcy. Dzisiaj nie potrafię nie patrzeć na wady jego debiutu (choć już wtedy dwugodzinny metraż wydał mi się zdecydowanie przesadzony), ale i dużo bardziej doceniam audiowizualną oprawę, za którą odpowiadają operator John de Borman i autor muzyki, Crispin Merrell. Wizja przyszłości Norringtona może i jest przestarzała, a to, co bawiło 25 lat temu, dziś raczej irytuje, ale kiedy następnym razem będę miał ochotę obejrzeć najntisowego klasyka wideo o morderczym robocie, już wiem, którą płytę włożę do napędu.