Martwy ciąg – recenzja książki. Siłę się szanuje?

popkulturowcy.pl 5 dni temu

Siłowniany horror? W sumie – czemu nie?

Andrzej potrafi w życiu jedno – podnosić ciężkie rzeczy i je odkładać.

Uciekając przed przeszłością, trafia do miejsca, które miało stać się dla niego furtką do lepszego życia. Otoczony przez zrujnowane tereny pofabryczne warszawskiej Pragi, Andrzej próbuje odnaleźć się w nowo powstałej siłowni. Razem z trzema innymi chłopakami trafiają tam pod skrzydła trenera Stalińskiego, dla którego pracują za wikt i opierunek.

Niedobory jedzenia, praca od świtu do nocy i brak czasu w trening wydają się akceptowalną ceną za nadzieję na lepsze jutro. Jednak gdy na terenie siłowni dochodzi do śmiertelnego wypadku, sytuacja Andrzeja w kilka chwil zmienia się z trudnej w niemożliwą. Trup to zła wiadomość dla biznesu trenera Stalińskiego. Trupa trzeba się pozbyć. Za wszelką cenę. A kara za niesubordynację może być tylko jedna, ostateczna.

Dni zaczynają się zlewać z nocą, jawa miesza się z koszmarami, a każdy z więźniów siłowni przeżywa własny horror. Andrzej staje przed wyborem: uciekać czy po raz pierwszy stawić czoło swoim demonom? Tylko czy starczy mu siły, by dźwignąć największy ciężar w swoim życiu?

– opis wydawcy

Mieliśmy już horrory w Ikei, z kolei Martwy ciąg na tapet wziął siłownię. A adekwatnie – lokal dopiero na takową urządzany przez trenera Stalińskiego oraz jego czterech podopiecznych: Roberta, Maksa, Stefana i Andrzeja. Tudzież Rob Roja, Maxa, Sztojfena i Endrju, jak to zwykł ich nazywać ich zwierzchnik. Wydaje Wam się, iż te ksywki brzmią lekko żenująco? Oj, to jeszcze życia nie znacie, kochani. To dopiero początek wielojęzycznych zdolności Jana Stalińskiego. Ale po kolei.

Fot. materiały promocyjne (Facebook/Wydawnictwo Mięta)

Najpierw – fabuła. Ogólnie rzecz biorąc, poza samym finałem, nie dzieje się w niej dużo więcej niż ujęto w opisie. Przez długi czas obserwujemy, jak ekipa czyści pomieszczenie przeznaczone na ich nowy biznes. Później miejsce ma ów feralny wypadek i pozbywanie się ciała, co skutkuje traumą u większości chłopaków. Niezależnie od tego wciąż kontynuują oni jednak, z lepszym bądź gorszym skutkiem, proces przemalowywania i zbrojenia siłowni. W międzyczasie zaś Andrzej, nasz główny bohater, zapoznaje się i zaprzyjaźnia z Piotrem – gościem, który skupował od nich złom pozostały po poprzedniej działalności prowadzonej w ich lokalu. Dzięki tej relacji chłopakowi zaś powoli otwierają się oczy; dostrzega on, iż wpakował się w bajzel kilka lepszy od tego w domy rodzinnym, i że, z pomocą Piotra oraz własnej siły fizycznej, wciąż ma jeszcze szansę się z niego wydostać. Co oczywiście bynajmniej nie oznacza, iż będzie to proste.

Końcówka książki była całkiem satysfakcjonująca. Ostatnich około 60 stron czytało się gwałtownie i przyjemnie – to znaczy, na tyle przyjemnie, na ile można było, zważywszy na ich treść. Dostaliśmy tam w końcu trochę akcji (zarówno w sensie bitek, jak i podejmowania większych proaktywnych działań w ogóle). Wcześniej jednak nie było jej zbyt wiele, w związku z czym nasze zainteresowanie na swoich barkach musieli dźwignąć bohaterowie. Ale czy dźwignęli? No cóż…

Fot. materiały promocyjne (Facebook/Tomasz „KoZa” Kozioł)

Szczerze powiedziawszy, niemal nikogo z nich za bardzo nie lubiłam. Ba – z początku szlag mnie przez nich wszystkich trafiał. Na etapie bodajże 150 strony pozwoliłam sobie nieoględnie opisać główne postaci tej książki swoim dwóm redakcyjnym koleżankom tymi słowy: „Przerysowany do bólu nadęty ch*j bez kręgosłupa moralnego i jego trzoda napakowanych miękiszonów”. Jak można się prawdopodobnie domyślić, daleko mi było do sympatyzowania z kimkolwiek z nich – głównie dlatego, iż ci, którzy nie robili za płytkawe narzędzia fabularne (o tym zaraz), byli na ogół zwyczajnie denerwujący. Co prawda później nieco się odbili i nie skłaniali mnie już do aż tak ostrych słów, aczkolwiek oprócz Andrzeja i ewentualnie Piotra, którzy zyskali w finalnym rozrachunku nieco mojej sympatii, duża część bohaterów do samego końca pozostała przede wszystkim tzw. plot device’ami.

Choć towarzyszy niedoli Andrzeja również niestety trzeba by chyba zaliczyć do tej kategorii, to i tak nie są pod tym względem rekordzistami. Definicją narzędzia fabularnego stała się dla mnie tutaj Kaśka. Dziewczyna pojawiła się na jedną scenę tylko po to, by powiedzieć o czymś Andrzejowi i zniknąć. Myślałam, iż skoro zostawiła swoją wizytówkę, a Andrzej jarał się, iż ma nowy numer telefonu do kolekcji, to jeszcze do niej wrócimy, ale się myliłam. Podobnie – choć mimo wszystko zauważalnie lepiej – ma się sprawa z Maksem, Robertem i Stefanem. Dostajemy pewne szczątkowe informacje o ich traumatycznych przeszłościach oraz rozterkach, ale w zasadzie kilka z tego wynika. W ostatecznym rozrachunku i tak istnieją przede wszystkim po to, by dokładać kolejne kostki brukowe wyściełające życiową drogę Andrzeja.

Fot. materiały promocyjne (Facebook/Wydawnictwo Mięta)

Dokąd zaś droga Andrzeja adekwatnie prowadzi? Cóż, byle dalej od trenera Stalińskiego. I ani trochę mu się nie dziwię. Szczerze powiedziawszy, bardziej mnie zaskakuje, iż w ogóle dał mu się uwikłać – podobnie zresztą jak pozostałe chłopaki. Z narracji wynikałoby, iż gość potrafi wykrzesać z siebie jakąś nadludzką charyzmę i umiejętność manipulacji, ale zupełnie nie dał mi tego odczuć. Wręcz przeciwnie, typ był tak odpychający przez całą książkę, iż kijem bym go nie tknęła. Jasne, wszyscy chłopcy znajdowali się w kiepskich sytuacjach, zanim do niego trafili – a on to wykorzystał – ale aż trudno uwierzyć, by ktoś nie wyczuł, iż od gościa śmierdzi na kilometr. Mnie zraził już od pierwszej strony. Nie ma za grosz ludzkich odruchów, moralności czy kurtuazji, a jego sposób wypowiedzi… Te wszystkie makaronizmy, zangielszczanie imion, klęcie jak szewc… Rozumiem zamysł, aczkolwiek tutaj podkręcono go tak, iż już po pierwszym rozdziale miałam serdecznie dość.

Jak się okazuje w trakcie czytania, Martwy ciąg ma coś w rodzaju morału czy hasła przewodniego. „Siłę się szanuje” – takie motto towarzyszy naszemu głównemu bohaterowi podczas jego ścieżki rozwoju. W jego przypadku jednak chodzi tu najczęściej o siłę fizyczną – i to za nią idą dopiero jakiekolwiek inne walory. U Andrzeja to zadziałało, ostatecznie doprowadzając go (a wraz z nim czytelników) do satysfakcjonującego finału. Ze swojej strony jednak czuję się w obowiązku zaznaczyć, iż nie należy zbyt dosłownie brać z niego przykładu. Siła fizyczna to nie wszystko, zaś życie dużo lepiej jest poukładać sobie dzięki sile, ale charakteru – a tę może wypracować każdy, nie tylko napakowany młodzian. Siłownia to dobry, zdrowy dodatek, aczkolwiek do rozwiązywania problemów i traum z przeszłości mimo wszystko bardziej polecałabym inne sposoby. Na przykład terapię. Andrzej takiej opcji nie miał – ale Wy już tak.

Fot. materiały promocyjne (Facebook/Tomasz „KoZa” Kozioł)

Jak zawsze chciałabym omówić też kwestie techniczne książki, natomiast jako iż trochę nam się już ten tekst przedłużył, to postaram się z nimi streścić. Korekta jest dobra. Zajmowały się nią aż dwie panie: Joanna Rodkiewicz oraz Gabriela Niemiec – i widać efekty. Ten poziom opracowania technicznego tekstu szanuję. Okładka także wypada ładnie, choć sporo mroczniej niż sama treść. Tym niemniej na półce z pewnością będzie prezentować się godnie. Barwione brzegi zaś, choć proste, dobrze dopełniają całość. Koncepcja rąk ciągnących się przez całe krótsze boki książki to całkiem kreatywny pomysł.

Pokrótce podsumowując cały ten wywód, Martwy ciąg to niezła książka, ale z raczej średnimi bohaterami. Choć początkowo główna piątka postaci wyjątkowo mnie frustrowała, to mimo wszystko satysfakcjonujący finał historii trochę to nadrobił. jeżeli lubicie siłownię i macie ochotę na coś nieco mniej ambitnego, a bardziej rozrywkowego, oscylującego wokół tej tematyki – myślę, iż ta pozycja się nada. Tylko nie inspirujcie się zanadto mechanizmami radzenia sobie Andrzeja. Siłę, jak najbardziej, się szanuje, ale warto mieć ją przede wszystkim wewnątrz, a tę w mięśniach traktować jako dodatek.


Autor: Tomasz Kozioł
Okładka: Dawid Boldys
Wydawca: Mięta
Premiera: 26 marca 2025 r.
Oprawa: twarda
Stron: 464
Cena katalogowa: 64,99


Powyższa recenzja powstała w ramach współpracy z wydawnictwem Mięta. Dziękujemy!
Fot. główna: materiały prasowe – kolaż (Mięta)

Idź do oryginalnego materiału