Fani z całego świata oczekują na 2. sezon „Sandmana”, tymczasem na Netfliksie zadebiutował spin-off serialu, czyli „Martwi detektywi”. Czy warto go obejrzeć?
W 2022 roku „Sandman” podbił serca wielu widzów, tym samym zyskując zamówienie na 2. sezon. Prace nad nim trwają, tymczasem Netflix właśnie rozszerzył uniwersum o produkcję „Martwi detektywi„, czyli historię o duchach dwóch pochodzących z kompletnie różnych epok nastolatków, którzy stanowią nierozłączny duet i razem rozwiązują „nierozwiązywalne” zagadki. Czy warto sprawdzić, co przygotowali dla nas showrunnerzy Steve Yockey („Stewardesa”) i Beth Schwartz („Arrow”)?
Martwi detektywi – o czym jest spin-off Sandmana?
Serial powstał na podstawie komiksów Neila Gaimana, a bohaterami są dwaj tytułowi martwi nastoletni detektywi – Edwin Payne (George Rexstrew) i Charles Rowland (Jayden Revri, „The Lodge”) – którzy postanawiają nie przechodzić do zaświatów, tylko zostać na ziemi i rozwiązywać zagadki kryminalne z udziałem sił nadprzyrodzonych. Bohaterowie zrobią wszystko, by nie dać się rozdzielić – na przestrzeni ośmiu odcinków (widziałam przedpremierowo całość) będą uciekać przed złymi czarownicami, piekłem oraz Śmiercią. Tak, tą samą, którą znamy z „Sandmana”. A z duetu gwałtownie zrobi się większa ekipa, po tym jak dołączy do nich jasnowidzka o imieniu Crystal (Kassius Nelson, „Ostatniej nocy w Soho”) i jej przyjaciółka Niko (Yuyu Kitamura, „Meet Cute”).
Zanim przejdziemy do oceny serialu, warto napisać parę słów na temat jego drogi, która tak jak w przypadku „Sandmana” nie była najprostsza. Początkowo produkcja została zamówiona w 2022 roku przez HBO Max, ale w lutym 2023 roku ogłoszono, iż produkcję przejął Netflix – i oglądając efekt końcowy, można wyczuć, iż „Martwi detektywi” mieli znaleźć się na HBO Max, na co wskazuje choćby pełna czołówka przed każdym odcinkiem. A co koniec końców wyszło z tego zamieszania?
Tak jak „Sandman”, „Martwi detektywi” lawirują pomiędzy gatunkami. Znajdziemy tutaj procedural kryminalny w stylu „Supernatural”, krwawy horror, teen dramę, romans, groteskę, wszelkiego rodzaju przerysowanie, surrealizm i sporo absurdalnego humoru – ale jakimś sposobem to wszystko działa. Twórcy sprawnie żonglują przeróżnymi motywami, tworząc równocześnie spójną i pogmatwaną całość. W ciągu niecałych ośmiu godzin mamy do czynienia z wieloma różnymi opowieściami, które chociaż są w zbliżonym klimacie – fani wszelkich opowieści tworzonych przez Neila Gaimana z miejsca poczują się jak w domu – to potrafią także zaskoczyć.
Jeśli czekacie na powiązania z „Sandmanem”, niestety tutaj muszę was rozczarować – poza miłym akcentem w postaci pojawienia się Śmierci (Kirby Howell-Baptiste) serial nie jest mocno związany z „Sandmanem”. W produkcji znajdziecie kilka easter eggów, ale, tak jak mówiła showrunnerka, przed seansem nie trzeba oglądać „Sandmana”, by orientować się w świecie przedstawionym, a powiązania są raczej luźne.
Każdy odcinek skupia się na osobnej sprawie kryminalnej, jednak w tle mamy ciągłą historię Edwina, Charlesa i Crystal. Pozwala to na rozwój dynamiki w ekipie bohaterów w trakcie rozwiązywania spraw, ale także widzimy, jaki mają one wpływ na wewnętrzne przeżycia i przekonania konkretnych postaci – a warto zaznaczyć, iż każdy z bohaterów mierzy się z własnymi demonami. I to dosłownie.
Martwi detektywi to nasz nowy Lockwood i spółka?
Oglądając „Martwych detektywów” nietrudno też uniknąć wrażenia, iż zostali oni odkupieni od HBO Max także po to, aby zastąpić inny, wciąż nieodżałowany, serial młodzieżowy Netfliksa z gatunku mystery. Dwaj przyjaciele zajmujący się paranormalnymi sprawami, do których dołącza dziewczyna z niezwykłymi zdolnościami? Tak, brzmi to dokładnie jak „Lockwood i spółka„. Patrząc na oba tytuły dość powierzchownie, trudno nie porównywać ich ze sobą. I niestety, ale w tym pojedynku to skasowany po 1. sezonie serial wypada lepiej, zarówno jeżeli chodzi o postacie, pełne iskier interakcje pomiędzy nimi, jak i całość opowiadanej historii.
Niemniej, Edwin i Charles stanowią interesujący duet, a grający ich aktorzy bez wątpienia mają między sobą chemię – wydaje się, iż faktycznie oglądamy przyjaciół znających się od kilkudziesięciu lat, gotowych wskoczyć za sobą w ogień, pomimo różniących ich cech, w tym faktu, iż każdy umarł w innych czasach, przez co ich podejście do życia po śmierci dość mocno się różni. Każdy nowy odcinek przybliża nam ich historię – kim byli przed śmiercią i jak umarli. Te sceny nie stronią od melodramatyzmu, jednak brakuje im nieco głębi, podobnie jest z wątkiem Crystal, która straciła część wspomnień i jest prześladowana przez byłego chłopaka – demona Davida (David Iacono, „Stewardesa”).
Niby wszystko powinno działać, mamy momenty ukazujące pełne spektrum emocji, od smutku do złości, ale przez sposób prowadzenia narracji trudno jest prawdziwie empatyzować z bohaterami. Ich losy nie są nam obojętne, ale nie są również szczególnie angażujące, a całość, mimo świetnego klimatu, sprawia wrażenie historyjki do szybkiego obejrzenia, a następnie jeszcze szybszego zapomnienia.
Znacznie ciekawiej od głównych wypadają bohaterowie drugoplanowi. Yuyu Kitamura jako Niko stanowi uroczy dodatek do ekipy, wspaniale wcielając się w postać słodką i radosną niczym Enid (Emma Myers) z „Wednesday”. Jednak najbardziej intrygującą bohaterką okazała się pracująca jako rzeźniczka Jenny – Briana Cuoco („Stewardesa”) udowodniła, iż tak jak jej starsza siostra, czyli Kaley, świetnie zna się na swoim fachu, a swoją obecnością wręcz hipnotyzowała, gdy tylko pojawiała się na ekranie. Po raz kolejny swoją charyzmę pokazał także Lukas Gage („Biały Lotos”) jako przebiegły Cat King, którego relacja z Edwinem stanowi jeden z ciekawszych wątków.
Martwi detektywi – czy warto oglądać serial Netfliksa?
„Martwi detektywi” zachęcają przede wszystkim wyjątkowym klimatem, charakterystycznym tonem i niebanalnym humorem. Jak to u Gaimana, wszystko jest dziwne, pokręcone i nie tak łatwe do zaszufladkowania. To jednak za mało, by uznać serial za nowy fenomen Netfliksa. CGI momentami jest bardzo sztuczne, a historia dość nierówna. Widać, iż twórcy mieli pomysł na produkcję, jednak chcieli złapać zbyt wiele srok za ogon. W trakcie ośmiu odcinków rozpoczętych zostało dużo wątków, z czego nie każdy miał szansę lepiej wybrzmieć, a niektóre potraktowano po macoszemu.
Serial może stanowić jednak przyzwoitą rozrywkę – to niezłe połączenie „Lockwooda i spółki” z „Sandmanem” i dodatkiem własnej tożsamości, które z pewnością sprawi wielu widzom frajdę, a w mediach pojawią się fanowskie edity z bohaterami. Zakończenie sugeruje, iż twórcy mają chrapkę na kontynuację – materiału źródłowego nie brakuje, pozostaje więc trzymać kciuki, by został on odpowiednio wykorzystany. Serial tak naprawdę ani ziębi, ani grzeje, ale biorąc pod uwagę obecną masówkę w streamingach, jest to prawdopodobnie jedna z sympatyczniejszych opcji.