Pamiętacie tę scenę z "Forresta Gumpa" kiedy tytułowy bohater w znanym sobie stylu niweczy sabotażową akcję Watergate i obnaża cały rządowy spisek? Choć mogłoby się wydawać, iż rzeczywistość stojąca za tymi wydarzeniami była bardziej złożona i dramatyczna, twórcy serialu "Gaslit" udowadniają, iż jedna z największych afer politycznych w historii świata miała w sobie więcej z (tragi)farsy, niż mogłoby się nam początkowo zdawać. Pięćdziesiąt lat (1972-2022) pozwala spojrzeć na ten skandal z innej perspektywy, a adekwatnie to… różnych perspektyw. Mnogość postaci i głosów – pod kątem etnicznym, klasowym, zawodowym, płciowym – to nie tylko istotny budulec tkanki narracyjnej serialu, ale też spora nowość w historycznym kontekście reprezentacji tych osławionych wydarzeń na dużym i małym ekranie.
Jakkolwiek banalnie by to zabrzmiało – Watergate to nie tylko prezydent USA Richard Nixon. To rozciągnięta w czasie mozaika mniej lub bardziej zamierzonych zdarzeń i uwikłanych w nich mniej lub bardziej przypadkowych postaci, których życie po czerwcu 1972 roku zmieniło się na zawsze. Ktoś przecież to wszystko wymyślił, ktoś inny sfinansował, jeszcze kto inny wykonał. Ale też: ktoś to zauważył, zareagował, połączył wszystkie sznurki, zbił wszystkie pionki, aby ostatecznie dojść na tej szachownicy do zapoconego króla. jeżeli lubicie zanurzać się w kulisy i zakręcone jak baranie rogi korytarze opartych na faktach historii, "Gaslit" może być idealnym serialem dla Was. Ważna uwaga: twórcy podchodzą do tych wydarzeń niekiedy z przymrużeniem oka, chcąc przede wszystkim oddać charakter polityczno-społecznych absurdów i degrengolady, którą rządziła się tak naprawdę ówczesna Ameryka. Dla autorów "Gaslit" groteska bardziej niż gatunkiem czy stylem staje się sposobem widzenia świata, złożoną optyką pojmowania i współodczuwania życia. Groteska przedstawia w tym przypadku świat "w oderwaniu"; świat, który stał się dla siebie samego "obcy"; bagno, które już w punkcie wyjścia jawi się jako zdeformowane i surrealistyczne, a to przecież dopiero początek. Zanurzając się w różnych – często niejednorodnych (od horroru po surrealizm, dramat i slapstick) – konwencjach autorzy serialu obnażają antropologiczne dwuznaczności, słabości, małości i granice tego świata.
"Jestem pewny, iż gdyby nie Martha, to nie doszłoby do Watergate…" – stwierdził dwuznacznie Nixon w słynnym wywiadzie telewizyjnym z dziennikarzem Davidem Frostem. Prezydent odnosił się do kontrowersyjnej postaci Marthy Mitchell, jednej z kluczowej dramatis personae w serialu twórców "Mr. Robot". Grana przez Julię Roberts wpływowa osobowość medialna tamtego okresu była żoną Johna Mitchella (Sean Penn), szefa kampanii wyborczej Nixona. Zadziorna Martha z niekłamaną przyjemnością udzielała się w mediach i mimo deklarowanego wsparcia dla Republikanów, nie szczędziła ostrych słów krytyki w stronę rządzącej partii i jej lidera.
Zapomniana na długie lata Martha Mitchell stała się symbolem kobiety, która mówi. Mówi dużo i do tego niespodziewanie, bez filtrów. Mówi prawdę i obnaża tym samym patologię władzy. "Złotousta celebrytka z Południa USA" bardzo gwałtownie stała się dla partii "cholernym zagrożeniem".
Trzeba pamiętać, iż był to czas, w którym wszelkie ruchy emancypacyjno-feministyczne dopiero nabierały rozpędu. Sam Nixon wielokrotnie podkreślał: "By wygrać wybory, trzeba mieć odpowiednią żonę". Żonę, która nie gra pierwszych skrzypiec; żonę, która do zdjęć pozuje w stroju idealnej, aczkolwiek pozbawionej siły sprawczej gospodyni domowej; żonę, która lepiej żeby choćby nie stała "obok męża", ale krok za nim. W teatrze władzy trzeba grać zgodnie z uprzednio zaaprobowanym scenariuszem, w którym każdy zna swoje miejsce i kwestie. Martha tego nie potrafiła, a może lepiej – nie chciała. Zamiast wypowiadać się o najważniejszych trendach modowych sezonu, Mitchell otwarcie wyrażała w mediach swój sprzeciw wobec "śmierdzącej polityki wojennej USA" i jej brutalnego zaangażowania w Wietnamie. Martha dokładnie wiedziała, jaką siłę rażenia miały i mieć będą media. Gabinet stworzony z samych białych mężczyzn nie był już w stanie dostrzec w bohaterce sojuszniczki, demokratycznego głosu rozsądku, tylko… konia trojańskiego. Do czasu skandalu Watergate Martha deklarowała wsparcie dla reelekcji Richarda Nixona, jednak każda z jej medialnych wypowiedzi coraz mocniej obnażała liczne rysy na obrazie nieomylnej, niby to wielce praworządnej partii.
Ekipa "Gaslit" oddaje hołd osobie Pani Mitchell, ale jest to hołd złożony, niejednoznaczny. W ostatecznym rozrachunku "Martha miała rację" (Martha was right – jak głosił ułożony z białych chryzantem napis na jednym z wieńców podczas jej pogrzebu), ale samej Marcie również zdarzało się być postacią tragiczną, a choćby groteskową. Postacią, której przyszło zapłacić bardzo wysoką cenę za chęć głoszenia swojej narracji, swoich racji. "Efekt Marthy Mitchell" dopiero po latach stał się synonimem dla zjawiska gaslightingu. Jak wiele kobiet przed nią i niestety wiele kobiet po niej, wokół Mitchell bardzo starannie nakreślono portret niestabilnej emocjonalnie pijaczki i lekomanki, której medialne rewelacje są efektem szaleństwa, psychicznej niestabilności. Twórcy "Gaslit" w dużej mierze oczyszczają postać Marthy, jednakże w wielu miejscach podchodzą niezwykle podejrzliwie do jej biografii (w szczególności do rozdziałów dotyczących Marthy jako matki). Czuć w tym dziwny rodzaj moralnej dysproporcji i brak jednolitego stanowiska po stronie twórców. Chęć oddania złożoności i niejednoznaczności protagonistki to jedno, ale odnoszę wrażenie, iż serialowa Martha znowu staje się obiektem scenariuszowej manipulacji, instrumentalizacji.
"Gaslit" zabiera nas w kuluary małżeństwa Marthy i Johna Mitchellów. Julia Roberts i Sean Penn znaleźli wszystkie klucze interpretacyjne do granych przez siebie bohaterów, a sceny emocjonalnych i często bardzo burzliwych konfrontacji z ich udziałem należą do najlepszych w serialu. Polityczny rozpad USA idzie tutaj w parze z rozpadem ich związku. Dzięki bardzo zgrabnie wmontowanym retrospekcjom mamy wgląd do bajkowego niemalże początku ich relacji (każde z nich przychodziło do tego "wspólnego nowego życia" z bolesnym bagażem doświadczeń i wspomnień z poprzednich rodzin i małżeństw), aby następnie zmierzyć się z bolesną rzeczywistością, w której oddanie partii jest zdecydowanie silniejsze niż oddanie swojej partnerce.
Dzięki grze Julii Roberts nie mamy wątpliwości, iż mimo wszystkich wyrządzonych krzywd Martha Mitchell do końca życia kochała i tęskniła za swoim Johnem. Przez dłuższy czas zresztą kobieta broniła go w aferze Watergate, próbując uratować ich małżeństwo. Spektakularnie ucharakteryzowany Sean Penn dobrze wie, jak stworzyć na ekranie postać, która z jednej strony wzbudza skrajne obrzydzenie, z drugiej zaś… litość. John jest zarówno oprawcą, jak i ofiarą. Ofiarą tylko pozornie bezkarnego mitu politycznego, zakłamanej wizji świata, która uczyniła z ówczesnego prezydenta półboga. Kiedy starego Mitchella zabierano do aresztu, wypowiedział on znamienne słowa, iż "więzienie to nic w porównaniu z życiem spędzonym u boku Marthy". Gdy patrzymy na Penna wypowiadającego te słowa, nie sposób nie zauważyć w tym tylko ironicznej zasłony dymnej, za którą samotny mężczyzna skrywa olbrzymie poczucie straty.
Temat małżeństw i związków powraca zresztą w "Gaslit" wielokrotnie. Przeciwwagą do rozpadającego się małżeństwa Mitchellów jest budująca się na naszych oczach relacja związanego z Białym Domem znerwicowanego i zapatrzonego w Nixona prawnika Johna Deana (Dan Stevens) i charyzmatycznej, niezwykle zaradnej stewardesy Mo (Betty Gilpin). Postacie kobiece w "Gaslit" są najjaśniejszymi elementami złożonej i mocno pobrudzonej mozaiki narracyjnej. To one są odważnym spiritus movens dziejowych rewolucji; katalizatorem tych najistotniejszych przemian, które zadecydowały o przyszłym kształcie politycznych wydarzeń w USA. Związek Mitchellów i relacja Deana i Mo działają tutaj na zasadzie lustrzanego odbicia, w którym jeden z mężczyzn poszedł za radą swojej żony, a drugi – całkowicie się od niej odwrócił.
"Gaslit" jest dobrym serialem, który "dobrze siedzi" w dialogach i inscenizacji. Dobrze ukazuje złożoność i kulisy tworzenia się narracji politycznych, wszelkich mechanizmów kuluarów, które dążą do jej celowego skomplikowania. Warto jednak zauważyć, iż nie jest "Gaslit" serialem monolitycznym, tylko złożonym z odprysków (jest to przecież telewizyjna adaptacja podcastu). A choćby osobnych pocisków, których trajektoria lotu jest bardzo nierówna. Część z wątków jest genialna i bardzo gwałtownie buduje wokół siebie aurę niezwykłości i nadrzędności (wystarczy pomyśleć o wszelkich perypetiach związanych z niemalże kosmiczną postacią Gordona Liddy'ego, w którego brawurowo i odważnie wcielił się cudowny Shea Whigham), część zaś bardzo gwałtownie traci impet i gwałtownie schodzi wręcz na trzeci plan i nie zostaje znacząco wygrana (np. cała linia opowieści z dozorcą Frankiem Willisem, który tej feralnej nocy zgłosił włamanie do Watergate policji). Struktura i styl "Gaslit" ma zatem w sobie coś z "Frankensteina", ale być może to w tej chwili – i mimo wszystko – najlepsza forma dla oddania złożoności zjawiska, jakim była afera Watergate. Afera, której – wedle słów samej Marthy Mitchell – nigdy nie powinniśmy zapomnieć.
Jakkolwiek banalnie by to zabrzmiało – Watergate to nie tylko prezydent USA Richard Nixon. To rozciągnięta w czasie mozaika mniej lub bardziej zamierzonych zdarzeń i uwikłanych w nich mniej lub bardziej przypadkowych postaci, których życie po czerwcu 1972 roku zmieniło się na zawsze. Ktoś przecież to wszystko wymyślił, ktoś inny sfinansował, jeszcze kto inny wykonał. Ale też: ktoś to zauważył, zareagował, połączył wszystkie sznurki, zbił wszystkie pionki, aby ostatecznie dojść na tej szachownicy do zapoconego króla. jeżeli lubicie zanurzać się w kulisy i zakręcone jak baranie rogi korytarze opartych na faktach historii, "Gaslit" może być idealnym serialem dla Was. Ważna uwaga: twórcy podchodzą do tych wydarzeń niekiedy z przymrużeniem oka, chcąc przede wszystkim oddać charakter polityczno-społecznych absurdów i degrengolady, którą rządziła się tak naprawdę ówczesna Ameryka. Dla autorów "Gaslit" groteska bardziej niż gatunkiem czy stylem staje się sposobem widzenia świata, złożoną optyką pojmowania i współodczuwania życia. Groteska przedstawia w tym przypadku świat "w oderwaniu"; świat, który stał się dla siebie samego "obcy"; bagno, które już w punkcie wyjścia jawi się jako zdeformowane i surrealistyczne, a to przecież dopiero początek. Zanurzając się w różnych – często niejednorodnych (od horroru po surrealizm, dramat i slapstick) – konwencjach autorzy serialu obnażają antropologiczne dwuznaczności, słabości, małości i granice tego świata.
"Jestem pewny, iż gdyby nie Martha, to nie doszłoby do Watergate…" – stwierdził dwuznacznie Nixon w słynnym wywiadzie telewizyjnym z dziennikarzem Davidem Frostem. Prezydent odnosił się do kontrowersyjnej postaci Marthy Mitchell, jednej z kluczowej dramatis personae w serialu twórców "Mr. Robot". Grana przez Julię Roberts wpływowa osobowość medialna tamtego okresu była żoną Johna Mitchella (Sean Penn), szefa kampanii wyborczej Nixona. Zadziorna Martha z niekłamaną przyjemnością udzielała się w mediach i mimo deklarowanego wsparcia dla Republikanów, nie szczędziła ostrych słów krytyki w stronę rządzącej partii i jej lidera.
Zapomniana na długie lata Martha Mitchell stała się symbolem kobiety, która mówi. Mówi dużo i do tego niespodziewanie, bez filtrów. Mówi prawdę i obnaża tym samym patologię władzy. "Złotousta celebrytka z Południa USA" bardzo gwałtownie stała się dla partii "cholernym zagrożeniem".
Trzeba pamiętać, iż był to czas, w którym wszelkie ruchy emancypacyjno-feministyczne dopiero nabierały rozpędu. Sam Nixon wielokrotnie podkreślał: "By wygrać wybory, trzeba mieć odpowiednią żonę". Żonę, która nie gra pierwszych skrzypiec; żonę, która do zdjęć pozuje w stroju idealnej, aczkolwiek pozbawionej siły sprawczej gospodyni domowej; żonę, która lepiej żeby choćby nie stała "obok męża", ale krok za nim. W teatrze władzy trzeba grać zgodnie z uprzednio zaaprobowanym scenariuszem, w którym każdy zna swoje miejsce i kwestie. Martha tego nie potrafiła, a może lepiej – nie chciała. Zamiast wypowiadać się o najważniejszych trendach modowych sezonu, Mitchell otwarcie wyrażała w mediach swój sprzeciw wobec "śmierdzącej polityki wojennej USA" i jej brutalnego zaangażowania w Wietnamie. Martha dokładnie wiedziała, jaką siłę rażenia miały i mieć będą media. Gabinet stworzony z samych białych mężczyzn nie był już w stanie dostrzec w bohaterce sojuszniczki, demokratycznego głosu rozsądku, tylko… konia trojańskiego. Do czasu skandalu Watergate Martha deklarowała wsparcie dla reelekcji Richarda Nixona, jednak każda z jej medialnych wypowiedzi coraz mocniej obnażała liczne rysy na obrazie nieomylnej, niby to wielce praworządnej partii.
Ekipa "Gaslit" oddaje hołd osobie Pani Mitchell, ale jest to hołd złożony, niejednoznaczny. W ostatecznym rozrachunku "Martha miała rację" (Martha was right – jak głosił ułożony z białych chryzantem napis na jednym z wieńców podczas jej pogrzebu), ale samej Marcie również zdarzało się być postacią tragiczną, a choćby groteskową. Postacią, której przyszło zapłacić bardzo wysoką cenę za chęć głoszenia swojej narracji, swoich racji. "Efekt Marthy Mitchell" dopiero po latach stał się synonimem dla zjawiska gaslightingu. Jak wiele kobiet przed nią i niestety wiele kobiet po niej, wokół Mitchell bardzo starannie nakreślono portret niestabilnej emocjonalnie pijaczki i lekomanki, której medialne rewelacje są efektem szaleństwa, psychicznej niestabilności. Twórcy "Gaslit" w dużej mierze oczyszczają postać Marthy, jednakże w wielu miejscach podchodzą niezwykle podejrzliwie do jej biografii (w szczególności do rozdziałów dotyczących Marthy jako matki). Czuć w tym dziwny rodzaj moralnej dysproporcji i brak jednolitego stanowiska po stronie twórców. Chęć oddania złożoności i niejednoznaczności protagonistki to jedno, ale odnoszę wrażenie, iż serialowa Martha znowu staje się obiektem scenariuszowej manipulacji, instrumentalizacji.
"Gaslit" zabiera nas w kuluary małżeństwa Marthy i Johna Mitchellów. Julia Roberts i Sean Penn znaleźli wszystkie klucze interpretacyjne do granych przez siebie bohaterów, a sceny emocjonalnych i często bardzo burzliwych konfrontacji z ich udziałem należą do najlepszych w serialu. Polityczny rozpad USA idzie tutaj w parze z rozpadem ich związku. Dzięki bardzo zgrabnie wmontowanym retrospekcjom mamy wgląd do bajkowego niemalże początku ich relacji (każde z nich przychodziło do tego "wspólnego nowego życia" z bolesnym bagażem doświadczeń i wspomnień z poprzednich rodzin i małżeństw), aby następnie zmierzyć się z bolesną rzeczywistością, w której oddanie partii jest zdecydowanie silniejsze niż oddanie swojej partnerce.
Dzięki grze Julii Roberts nie mamy wątpliwości, iż mimo wszystkich wyrządzonych krzywd Martha Mitchell do końca życia kochała i tęskniła za swoim Johnem. Przez dłuższy czas zresztą kobieta broniła go w aferze Watergate, próbując uratować ich małżeństwo. Spektakularnie ucharakteryzowany Sean Penn dobrze wie, jak stworzyć na ekranie postać, która z jednej strony wzbudza skrajne obrzydzenie, z drugiej zaś… litość. John jest zarówno oprawcą, jak i ofiarą. Ofiarą tylko pozornie bezkarnego mitu politycznego, zakłamanej wizji świata, która uczyniła z ówczesnego prezydenta półboga. Kiedy starego Mitchella zabierano do aresztu, wypowiedział on znamienne słowa, iż "więzienie to nic w porównaniu z życiem spędzonym u boku Marthy". Gdy patrzymy na Penna wypowiadającego te słowa, nie sposób nie zauważyć w tym tylko ironicznej zasłony dymnej, za którą samotny mężczyzna skrywa olbrzymie poczucie straty.
Temat małżeństw i związków powraca zresztą w "Gaslit" wielokrotnie. Przeciwwagą do rozpadającego się małżeństwa Mitchellów jest budująca się na naszych oczach relacja związanego z Białym Domem znerwicowanego i zapatrzonego w Nixona prawnika Johna Deana (Dan Stevens) i charyzmatycznej, niezwykle zaradnej stewardesy Mo (Betty Gilpin). Postacie kobiece w "Gaslit" są najjaśniejszymi elementami złożonej i mocno pobrudzonej mozaiki narracyjnej. To one są odważnym spiritus movens dziejowych rewolucji; katalizatorem tych najistotniejszych przemian, które zadecydowały o przyszłym kształcie politycznych wydarzeń w USA. Związek Mitchellów i relacja Deana i Mo działają tutaj na zasadzie lustrzanego odbicia, w którym jeden z mężczyzn poszedł za radą swojej żony, a drugi – całkowicie się od niej odwrócił.
"Gaslit" jest dobrym serialem, który "dobrze siedzi" w dialogach i inscenizacji. Dobrze ukazuje złożoność i kulisy tworzenia się narracji politycznych, wszelkich mechanizmów kuluarów, które dążą do jej celowego skomplikowania. Warto jednak zauważyć, iż nie jest "Gaslit" serialem monolitycznym, tylko złożonym z odprysków (jest to przecież telewizyjna adaptacja podcastu). A choćby osobnych pocisków, których trajektoria lotu jest bardzo nierówna. Część z wątków jest genialna i bardzo gwałtownie buduje wokół siebie aurę niezwykłości i nadrzędności (wystarczy pomyśleć o wszelkich perypetiach związanych z niemalże kosmiczną postacią Gordona Liddy'ego, w którego brawurowo i odważnie wcielił się cudowny Shea Whigham), część zaś bardzo gwałtownie traci impet i gwałtownie schodzi wręcz na trzeci plan i nie zostaje znacząco wygrana (np. cała linia opowieści z dozorcą Frankiem Willisem, który tej feralnej nocy zgłosił włamanie do Watergate policji). Struktura i styl "Gaslit" ma zatem w sobie coś z "Frankensteina", ale być może to w tej chwili – i mimo wszystko – najlepsza forma dla oddania złożoności zjawiska, jakim była afera Watergate. Afera, której – wedle słów samej Marthy Mitchell – nigdy nie powinniśmy zapomnieć.