Maria Zbąska: „Jestem już rozpieszczona i dopieszczona przez publiczność”. Rozmawiamy z reżyserką „To nie mój film”

filmawka.pl 2 dni temu

Joanna Stachnik: Niedługo minie rok od festiwalowej premiery To nie mój film. Wiemy już, iż produkcja została doceniona zarówno przez widzów, jak i branżę. W jaki sposób teraz odbierasz swój film i go doświadczasz? Czy coś się zmieniło w tej kwestii od momentu premiery?

Maria Zbąska: Niezwykłe jest to, iż To nie mój film jest tworzony przez widzów – dlatego powstał na nowo od momentu premiery. Zupełnie nie spodziewałam się, iż widzowie aż w takim stopniu będą współtwórcami i interpretatorami tego filmu. To było wielkie i piękne zaskoczenie.

Czyli etap niepewności co do reakcji widzów masz już dawno za sobą?

Tak, teraz jestem już rozpieszczona i dopieszczona przez publiczność (śmiech). To zupełnie inna sytuacja niż na początku, gdy w ogóle nie byłam pewna, czy – jak to mówi Wanda – „to zażre”.

To nie mój film jest fabularnym debiutem, jednak posiadasz szerokie doświadczenie w branży filmowej i wizualnej. Jak to doświadczenie wpływało na pracę przy pełnometrażowej fabule? Kiedy pomagało, a kiedy może przeszkadzało?

Oj, tylko pomagało. Nie wyobrażam sobie realizacji tak wymagającego projektu bez tego doświadczenia. Tym, co udało mi się zbudować przez wszystkie lata mojej pracy, jest przede wszystkim ekipa złożona ze wspaniałych i zaangażowanych ludzi. Wiara mojego zespołu w ten projekt – a nie było o nią łatwo, gdy kręciliśmy w sztormie, zimnie i ciemności – uświadomiła mi, iż stworzyłam w życiu coś niezwykłego. Jestem z tego bardzo dumna.

fot. „To nie mój film” / materiały prasowe Mówi Serwis

Właśnie, wielokrotnie podkreślałaś, iż To nie mój film stanowi efekt kolektywnego wysiłku, a Ty nie byłaś szefową zarządzającą projektem. Stoi to w kontrze do powszechnego przekonania, iż film to przede wszystkim dzieło reżysera. Czy taki sposób pracy preferujesz i nie wyobrażasz sobie innego?

Mogę odpowiedzieć tylko za siebie, ponieważ każdy ma swoją drogę. Niektórzy lubią podziały na piony, gdzie każdy z pionów ma swojego szefa. Moja ekipa była mała, a film niskobudżetowy – w takich warunkach wszyscy robią wszystko. Gdy jest za mało rąk do pracy, to obowiązkami trzeba się dzielić i pomagać sobie nawzajem. To było szaleństwo. Porównuję je do serialu The Bear, tylko iż ja cały czas siedziałam w lodówce i próbowałam przeżyć kolejny dzień (śmiech).

Przypomina mi to odcinek The Bear, w którym zepsuł się automat do przyjmowania zamówień. Wszystkie zaczęły wyskakiwać naraz i nastąpił trudny do okiełznania chaos.

Tak to wyglądało, a ja siedziałam zziębnięta i próbowałam zobaczyć cokolwiek na monitorze, marząc jedynie o dotrwaniu do końca zdjęć (śmiech). A tak na poważnie, to wszyscy wymiękaliśmy i mieliśmy swoje kryzysy. Kiedy zmarznięta i przemoczona wchodzisz do ciepłego barobusu, gdzie czeka na ciebie pyszny obiad, to już nie chcesz z niego wychodzić, żeby kontynuować zdjęcia. Nie ma tam już żadnej pasji ani marzeń, nic z tych rzeczy. Po prostu chcesz zostać w tym barobusie na zawsze (śmiech). Jednak zawsze znajdowała się jedna osoba, która mówiła: „Dobra, idziemy”. Niekoniecznie był to first AD [pierwszy asystent reżysera – przyp. red.] czy ja, czyli ludzie, którzy tak naprawdę powinni napędzać sytuację. Po prostu jeden bohater, który wstawał pierwszy i mówił: „Dobra, musimy to zrobić!”.

Czy coś Cię zaskoczyło podczas pracy nad pełnometrażową fabułą? Czegoś się nie spodziewałaś albo wyobrażałaś sobie, iż dany proces wygląda inaczej?

Zdecydowanie myślałam, iż powstawanie pełnego metrażu przebiega szybciej. Jednak krótkie formy są… krótkie (śmiech) i gwałtownie się je realizuje. Gdy brakuje budżetu, pewne rzeczy trzeba wyprosić. Bardzo dużo ludzi wyświadcza przysługę, pomaga, po prostu musi pracować za darmo. To mnie zaskoczyło. Jednak zaskoczyło mnie też mnóstwo pozytywnych rzeczy. Na przykład udało się przekonać Anję Garbarek, o czym bym wcześniej nie śniła, do zrobienia muzyki do filmu. Chciałam tylko jedną piosenkę, co i tak graniczyło z cudem, ale gdy Anja zobaczyła film, powiedziała: „Chcę ci pomóc”. Doświadczyłam równie dużo negatywnych, co pozytywnych zaskoczeń.

fot. „To nie mój film” / materiały prasowe Mówi Serwis

Chociaż Wanda i Janek większość czasu ekranowego spędzają nad brzegiem Bałtyku, to chciałabym zapytać o segment miejski. Jest on o tyle istotny, iż pokazuje widzom relację bohaterów w warunkach „naturalnych”, codziennych. Jak wyglądał proces budowania tej przestrzeni, wyborów lokacji – zwłaszcza w kontrze do krajobrazu morskiego?

Ważne było dla mnie, aby stworzyć przestrzeń, która nie jest bardzo indywidualna, ale ma indywidualne elementy dla tej pary. Mój scenograf Marcin Płaszczyk fantastycznie zadbał o każdy szczegół. Wanda i Janek nie mieszkają w blokowisku ani na zamkniętym osiedlu. Chodziło nam o jak najzwyklejsze mieszkanie, w którym każdy mógłby mieszkać i które będzie wyglądać znajomo dla wielu osób.

Kręcenie nad Bałtykiem zimą było ambitnym przedsięwzięciem. Opowiadałaś w różnych rozmowach o trudnych warunkach pracy, mam wrażenie, iż z tych historii z planu można by stworzyć osobny film. Jak to jest wracać teraz nad Bałtyk?

Niedawno wyjechałam z nagrodą za zdjęcia z Koszalina. Byłam na projekcji filmu w Słupsku, Gdyni. O! Przede wszystkim mieliśmy pokaz w kultowym kinie Rejs, za którego rogiem kręciliśmy sceny do filmu. To było wspaniałe. Tak, ciągle wracam z To nie mój film nad Bałtyk i to jest zupełnie inne doświadczenie niż podczas kręcenia zdjęć. Chociaż jak pojechaliśmy do Ustki zimą i akurat był sztorm, to wszystko nam się przypomniało w pięć minut. Zupełnie nie mogliśmy się usłyszeć, ustalić, gdzie idziemy na obiad i nagle pomyśleliśmy sobie: „Boże, jak my to przetrwaliśmy?”. Uważam, iż Bałtyk to najpiękniejsze miejsce na świecie o każdej porze roku, ale zimą jest pusty, dziki, po prostu magiczny.

Twój scenariusz miesza różne style – niekiedy wręcz literacki, w następnej chwili lekki, a potem znów tragikomiczny. Czy to było wyzwanie, żeby nie przesadzić w żadną stronę? Jak wyglądał proces pisarski?

Jeszcze przed etapem pisania scenariusza ważne było ustalenie konwencji, z której teraz jestem bardzo dumna, bo naprawdę trzyma się kupy. Pracowanie w skrystalizowanej konwencji nie jest oczywiste w polskim kinie i myślę, iż to wyróżnia ten film. Składa się na nią wiele elementów. Wanda i Janek mówią swoim własnym, insiderskim językiem. Szczególnie Wanda, która w głębi duszy jest poetką i wypowiada się w bardzo dziwny, literacki sposób. Z jednej strony buduje to indywidualność postaci, ale z drugiej trudno było mi to obronić na etapie pisania scenariusza.

fot. „To nie mój film” / materiały prasowe Mówi Serwis

Dodatkowo pewne słowa i zdania brzmią zupełnie inaczej na papierze, a inaczej w ustach aktorów.

Aktorzy wykonali gigantyczną pracę, żeby te dialogi brzmiały prawdziwie. Tekst można powiedzieć na różne sposoby, czasem tak, iż brzmi fatalnie – jak czysta, wymyślona przez scenarzystę literatura. Więc znowu – zespół (śmiech).

To nie mój film stanowi dla mnie rewizję mitu miłości romantycznej, która ma być na całe życie. Twój film nie obiecuje szczęśliwego zakończenia – niekoniecznie kibicujemy, żeby bohaterowie się zeszli, jesteśmy raczej ciekawi, co w nich buzuje. Czy chciałaś ukazać alternatywny sposób opowiadania o związkach romantycznych?

Nie chodzi o alternatywę. Po prostu uważam, iż mit romantycznej miłości, w którym się wychowujemy, jest bardzo krzywdzący. Oczywiście, kocham komedie i seriale romantyczne. Gdy oglądam je z córką, obie płaczemy i krzyczymy: „Pocałuj ją, błagam!”. Tylko iż to nie ma nic wspólnego z życiem – związki tak nie wyglądają. Coraz mniej mówi się o tym, iż relacje romantyczne są ciężką pracą. Dodatkowo bardzo zagubiliśmy się w indywidualizmie, nieprzekraczaniu granic i skupieniu się na swoim dobrostanie. To potrafi zjeść własny ogon. Każda osoba, z którą jesteśmy w związku, przekroczy nasze granice, zabierze część tego dobrostanu. Nie wierzę w szczęśliwe, udane związki, w których dajemy sobie tylko dobre rzeczy. Niedogodności, zdrady – nie tylko fizyczne i romantyczne – są wpisane w małżeństwo, tak jak upadek jest wpisany w bieg. Wszyscy jesteśmy pełni namiętności, tęsknot, słabości i musimy mieć tego świadomość. Po prostu nie może być inaczej.

Przeszłaś z tym filmem już długą drogę – od walki o jego realizację, problemy w związku z pandemią, aż po długie życie festiwalowe. Czy to już moment żegnania się z tą produkcją i tym rozdziałem życia?

Już nie oglądam mojego filmu. Pożegnałam się z nim, nie oglądałam go choćby podczas oficjalnej premiery. W kinie Muranów miałam emocjonalny pokaz przedpremierowy prowadzony przez Michała Oleszczyka. To był mój ostatni seans To nie mój film, chociaż może kiedyś do niego wrócę. Wciąż jednak spotykam się z widzami czy to na festiwalach, czy na pokazach specjalnych. Życie festiwalowe jeszcze trwa, a potem nadejdzie życie streamingowe. Dlatego mam nadzieję, iż mój film jeszcze trochę pożyje.


korekta: Marta Tychowska


Tekst powstał we współpracy z Tarnowską Nagrodą Filmową.

Idź do oryginalnego materiału