Dzisiaj usłyszałam słowa, które sprawiły, iż świat nagle przestał istnieć. „Mamo, przeżyliśmy razem piętnaście lat, ale może nie powinniśmy mieć trojga dzieci” – to powiedział mój trzydziestosześcioletni syn, Bartek. Jak to możliwe? Jak ten chłopak, który był moją dumą, opoką i radością, mógł coś takiego wyrzec? Przypomniałam się, jak przez całą młodość cierpiał przez Marysię – dziewczynę, która w szkole uprzykrzała mu życie, robiła podłe numery, śmiała się i plotkowała. A teraz chce dla niej zniszczyć wszystko – rodzinę, dzieci, lata, całe swoje życie.
Pamiętam każdy szczegół. Jak Marysia w szkole knuła przeciwko niemu, jak on znosił to w milczeniu, chociaż trenował zapasy i mógł się bronić. Był jednak dobrze wychowany, uczciwy. choćby wtedy, gdy ja sama miałam ochotę pójść do dyrektora, przenieść go do innej szkoły – on tylko machał ręką. Cierpiał.
Po maturze Bartek jakby się znowu odrodził. Skończył szkołę z wyróżnieniem, dostał się na studia, pracował, budował siebie. Stał się silnym, mądrym mężczyzną, szanowanym w pracy. A potem… pewnego dnia stanęła w progu naszego domu. Ona. Marysia. Ta sama. Jakby wyjęta z najgorszego koszmaru, wróciła, by znów burzyć życie. A mój syn, jak zahipnotyzowany, dał się wciągnąć. Zakochał się, wybaczył wszystko, zaczął z nią układać relację. I mimo iż zdradziła go, zostawiła dla innego tuż przed ślubem – nie stał się zgorzkniały. Zraniony, ale nie złamany.
Po tym wszystkim poznał Kingę – córkę mojej przyjaciółki. Wszystko układało się dobrze: wzięli ślub, urodziło im się trójka dzieci, kupili mieszkanie. Ja pomagałam, jak mogłam. Kinga była gospodarna, dobra, troskliwa. Nie krzyczała, nie kłóciła się, dbała o dom, choć sama nie pracowała. Życie wreszcie się ułożyło.
Aż nagle wszystko się zawaliło. Marysia przyjechała do Warszawy. Znów pojawiła się w życiu Bartka jak burza, jak popiół, którego nie da się zmyć. Spotkali się przypadkiem, zamienili kilka słów – i to wystarczyło. Mój syn stał się kimś obcym. Zaczął mówić, iż nie kocha Kingi, iż nigdy jej nie kochał. Że związał się z nią tylko dlatego, iż był zagubiony. Że dzieci to błąd, pomyłka spowodowana utratą Marysi. Mówił to spokojnie, chłodno. Jakby chodziło o zwykły rachunek, a nie o życie, o dzieci, o kobietę, która przeszła z nim przez wszystko.
Nie wierzyłam własnym uszom. Jak mógł zapomnieć, jak Marysia go zdradziła? Jak może ufać kobiecie, która bez wahania zamieniła go na innego? Teraz wróciła, bo nie wyszło jej gdzieś na Pomorzu, i znowu niszczy całe jego życie?
Najstraszniejsze, iż mówił, iż chce odejść. Że zostawi Kingę, dzieci, byle tylko być z tą, która znów go zawołała. Jakby wyłączył rozum, pozostawiając tylko chorą obsesję.
Patrzyłam na wnuki i nie wiedziałam, jak im powiedzieć, iż ich tato chce je porzucić. Nie wiedziałam, jak spojrzeć w oczy Kindze, która niczego nie podejrzewała. Serce mi pękało. Mój syn, ten, o którego się modliłam, za którego walczyłam, któremu osuszałam łzy – sam teraz stał się źródłem cierpienia.
Po raz pierwszy w życiu poczułam się bezsilna. Bo Bartek jest już dorosły. Bo sam decyduje o swoim losie. Ale czy matka może na to patrzeć i milczeć? Czy można odejść, gdy rozpadają się czyjeś życie?
Wiedziałam jedno – będę walczyć. O Kingę. O wnuki. O to, by mój syn nie zgubił siebie do końca. Nie pozwolę, by ta kobieta znowu zburzyła wszystko, co z takim trudem budował. choćby jeżeli będę musiała stanąć przeciwko własnemu dziecku. Bo czasem miłość matki to nie aprobata. To obrona. choćby jeżeli nikt jej nie prosi.