Małpowanie z brzytwą

filmweb.pl 2 miesięcy temu
Widziałeś "Johna Wicka"?, pyta ktoś głównego bohatera w jednej ze scen "Monkey Mana" i jest to strzał w stopę – chociaż chyba miał być unik. Gwiazdor, reżyser i (współ)scenarzysta Dev Patel przywołuje tytuł hitu z Keanu Reevesem, żeby wyprzedzić nieuchronne porównanie, podkręcone tylko zapowiadającymi jego film zwiastunami. Już przed premierą mówiło się przecież o "Monkey Manie" jako "Johnie Wicku w małpiej masce". Sęk w tym, iż sprzedając kuksańca konkurencji, Patel zarazem się asekuruje i snobuje. Wchodzi bowiem na ring w płaszczu pretensji, iż oto reprezentuje nie tylko kino kopane, ale i zaangażowane. Trudno jednak nakręcić film gatunkowy, kiedy masz do tego gatunku protekcjonalny stosunek.

W sztukach walki nie sięgniesz po czarny pas, nie kładąc fundamentów. W filmach podobnie: celując w sztukę, warto mieć zaplecze rzemiosła. Chcesz opowiedzieć o zemście, odkupieniu, biedzie, nierównościach społecznych, o CAŁYCH Indiach? Fajnie, najpierw jednak zadbaj o bohatera A, który musi zrobić B, żeby osiągnąć C z powodu D. Zwłaszcza jeżeli ów bohater próbuje osiągnąć swoje C, kopiąc ludzi po twarzach. Wbrew pozorom jakość ekranowych kopniaków jest bowiem dla ekranowego efektu drugorzędna. Liczy się przede wszystkim szkielet motywacji. Ot, najzwyklejsza scenariuszowa drabinka: kto, kogo, kiedy, czemu? No bo co za różnica, iż ładnie się kopią, kiedy nic to widzów nie obchodzi. A jeżeli nie obchodzi ich bohater – tym bardziej nie obejdą ich Ważne Tematy, jakie dźwiga na plecach.

Łatwo bagatelizować, iż John Wick urządza masakrę na cztery (na razie!) filmy, bo ktoś zabił mu psa. Jakkolwiek absurdalnie czy błaho by ten punkt wyjścia brzmiał, trzeba docenić jego bezwzględną skuteczność. Kibicujemy Johnowi, bo ma jasny, zrozumiały, wyłożony kawa na ławę powód jego wendety. Bohater "Monkey Mana", niejaki Kid (Patel), też ma taki powód. Ale reżyser postanawia go przed nami ukryć: przez pół filmu mami nas "artystycznymi" powidokami retrospekcji, zanim wreszcie powie wprost, o co chodzi. A chodzi o najklasyczniejszą z klasycznych zemstę: coś, czego domyślamy się w zasadzie od pierwszych minut, nauczeni dziesiątkami przykładów, od "Wejścia smoka" przez "Kickboksera" po "Johna Wicka". Patel – jakby wstydził się asocjacji z "Kickbokserem" – stawia jednak wózek ambicji przed koniem akcji. I trochę to dziwi: bo "Monkey Man" to przecież film akcji.

Kid, w dzieciństwie zafascynowany legendą o małpim bóstwie Hanumanie, zarabia jako zamaskowany Człowiek-Małpa, który regularnie dostaje manto podczas starć w podziemnym klubie walki. Planując swoją zemstę, zatrudnia się na zmywaku w ekskluzywnym klubie, który jest przykrywką dla ciemnych interesów lokalnej mafii. To tu weźmie swój odwet – a jego prywatne porachunki nabiorą nieoczekiwanie wymiaru publicznego. Kid da bowiem wyraz społecznego gniewu i wejdzie w rolę bohatera ludowego. Kopniaki Monkey Mana może nie naprawią błędów systemowych, ale przynajmniej ukarzą winnych, którzy trzepią kasę na brutalnej gentryfikacji. Proszę państwa: oto kino kopane ze społecznym sumieniem i pozytywistycznymi ambicjami pracy u podstaw.

Patel sprytnie podpina się tu pod swoje emploi i buduje "Monkey Mana" na powidokach ze "Slumdoga. Milionera z ulicy" czy "Liona. Drogi do domu". Historia rozgrywa się przecież w scenerii kinowej kliszy o Indiach: z jednej strony natchnione retrospekcje pełne prześwietlonych ujęć malowniczej przyrody, z drugiej – szarpany puls metropolii, obowiązkowo rejestrowany rozhuśtaną kamerą z ręki. Sacrum lokalnego mistycyzmu kontra profanum społecznych nierówności. choćby w scenie frenetycznej gonitwy przez miasto Patel na sekundę wstrzymuje więc akcję, by pochylić się nad obrazkiem indyjskiej biedy. Jako stempel reżyserskiego talentu zdaje to egzamin. Patel pokazuje się jako zgrabny inscenizator, który pewną ręką prowadzi kamerę i buduje świat przedstawiony, choćby jeżeli to świat, jaki znamy z innych filmów.

A kiedy wreszcie Kid rusza do walki (bo zajmuje mu to trochę czasu), Patel sprawdza się zarówno jako facet, który zadaje ciosy przed kamerą, jak i facet, który kamerą je chwyta. Sceny bójek kipią nie tylko energią, ale i pomysłami: oglądamy m.in. interesujący sposób poderżnięcia gardła ostrym jak brzytwa narzędziem (nie próbujcie tego w domu). Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, iż Patel jedynie sprawnie (sic) małpuje: bierze gotowe stylistyczne matryce i powtarza ich fakturę, bez refleksji nad funkcją. W trakcie jednej z bijatyk ilustracja muzyczna zmienia się więc nagle z imprezowego disco w melancholijny nokturn – zupełnie wbrew intencji sceny, jakby tylko w ramach prężenia reżyserskich muskułów: "mogę, to pokażę". Podobnie jest w sekwencji klasycznego montażu treningowego. Patel dba o lokalny koloryt i każe walącemu w worek treningowy Kidowi rywalizować z bębniącym na tabli muzykiem. Ale scenie brakuje dramaturgii: zamiast miniopowieści o tym, jak bohater coś w sobie pokonuje, dostajemy teledysk. Kid niczego się nie uczy, po prostu coraz mocniej wali w worek.

Żeby nie było: "Monkey Mana" ogląda się w sumie nieźle i trudno nie szanować Patela za to, iż wymyślił sobie od zera projekt, w którym nikt inny poza nim samym pewnie by go nie obsadził. Nadgorliwość reżysera-debiutanta to po prostu dobrodziejstwo inwentarza. Patel ambitnie porywa się z motyką na słońce – niczym mityczny Hanuman w legendzie, jaką opowiadała Kidowi jego matka. Zaślepiony artystycznymi ambicjami zwyczajnie zapomina o tym, iż miał przede wszystkim opowiedzieć historię. W rezultacie "Monkey Man" lepiej wygląda niż działa – zarówno jako kino społeczne, jak i kino kopane. O ironio: "John Wick" czy "The Raid" zajeżdżały dużo wyżej, mierząc dużo niżej. Ich twórcy nie realizowali artystycznych ambicji, a jedynie wdrażali rzemiosło. W kinie gatunków tak wygląda prawdziwa praca u podstaw.
Idź do oryginalnego materiału