Mała miss Ameryka

filmweb.pl 8 miesięcy temu
"Za każdym razem, kiedy wracałam z frontu, myślałam, iż moje zdjęcia wysyłają sygnał: nigdy więcej. Ale oto jestem na kolejnym froncie", mówi fotoreporterka Lee (Kirsten Dunst). Ten "kolejny front" boli ją tym bardziej, iż – zamiast hen, gdzieś w jakimś "trzecim świecie" – jego linia biegnie przez sam środek Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Chwilowo niezbyt zjednoczonych.

W "Civil War" Alex Garland bierze historię najnowszą USA i delikatnie trąca ją w stronę czarnowidczego "co by było gdyby". To jednak nie tyle opowieść o eskalującej wojnie amerykańsko-amerykańskiej, co opowieść o świadkach tej wojny. Garland pokazuje, jak sprawy przybierają zły obrót, i duma nad etyką patrzenia na zło przez obiektyw – czy to kamery, czy aparatu. Reżyser i scenarzysta, zawsze skłonny do wielkich metafor, tym razem buduje film na fundamencie dwuznaczności angielskiego czasownika "shoot". "Shoot" – raczej "fotografować" czy "strzelać"? Oto jest pytanie.

Kirsten Dunst
  • Murray Close

"Civil War" przypomina album ze zdjęciami z podróży przez piekło. Czworo dziennikarzy przemierza ogarnięte "drugą wojną secesyjną" Stany Zjednoczone, a cykająca migawka wybija im takt. To trochę kino wojenne, a trochę film drogi: trochę "Czas Apokalipsy" albo "Ludzkie dzieci", a trochę "W krzywym zwierciadle: Wakacje" albo "Mała Miss". Pod jednym samochodowym dachem trzy pokolenia reporterów tworzą coś na kształt symbolicznej rodziny. Jest "dziadek"-mentor Sammy (Stephen McKinley Henderson). Są "mama" i "tata": fotografka Lee (Dunst) i korespondent Joel (Wagner Moura). Jest wreszcie "mała miss": niedoświadczona Jessie (Cailee Spaeny), z aparatem ojca w ręku i z dziennikarskim mlekiem pod nosem. Bohaterowie próbują przedrzeć się przez strefę wojny, by zrobić materiał życia. Za białego wieloryba – ich osobistego pułkownika Kurtza – robi sam Prezydent Stanów Zjednoczonych (Nick Offerman). Czy uda się cyknąć mu pamiętną fotkę? Czy uda się zagiąć go celnym pytaniem? Misja warta pierwszej strony, nagłówka, a może i annałów historii.

Garland to dobry reżyser dla filmu o patrzeniu. Chociaż tym razem jest bliżej ziemi (i rzeczywistości) niż kiedykolwiek, pozostał wyczulony na dziwność świata. Ujęcia w "Civil War" regularnie zamierają więc w fotograficznych stopklatkach, a kamera Roba Hardy'ego raz za razem rejestruje jakiś kosmiczny detal, zupełnie spoza decorum wojennego "realizmu". To niby wysokobudżetowe widowisko z wybuchami, helikopterami i sekwencją szturmowania Białego Domu. Ale jednocześnie kino bardzo dziwne: po Garlandowsku fluorescencyjne, pastelowe, pryzmatyczne. Zmysłowe i wrażliwe – również dźwiękowo – oraz pełne twórczych kontrastów. Garland najpierw hipnotyzuje nas rytmem "Rocket USA" grupy Suicide ("It's doomsday", śpiewa Alan Vega), by za chwilę skontrować akustyczną balladą. A potem doprawia jeszcze hiphopowym skreczem, który (zupełnie celowo) brzmi niczym kanonada. W jednej scenie zapiera nam dech w piersiach potęgą ekranowej ciszy, by w kolejnej odkryć na nowo szokującą moc karabinowego huku. Kiedy wskazuje: "patrzcie na źdźbło trawy" – patrzymy. Kiedy każe: "siedźcie na krawędzi fotela" – nie możemy się ruszyć. Chyba nie przesadzę, jeżeli powiem, iż to najprecyzyjniej wyreżyserowany film w jego karierze. Taki, w którym niemal każdy ruch (lub bezruch) kamery napakowany jest funkcją i znaczeniem.

Cailee Spaeny
  • DNA Films
  • A24

Ciekawe, bo pod pewnym względem Garland opowiada wciąż tę samą historię. Jego fabuły przyjmują najróżniejsze postacie, ale niemal zawsze mają ten sam szkielet. "Dredd", "Ex Machina", "Anihilacja", "Devs", "Men" – nieważne. Zawsze jakaś kobieta wchodzi do zamkniętego miejsca i wychodzi z niego zmieniona, koniec. Również pod tym względem "Civil War" trzyma się konkretu: nie ma tu "eseistycznego" tonu rodem z "Anihilacji" czy "Devs". Znamienna (autoironiczna?) scena: kiedy Sammy zaczyna interpretować Lee jej własne życie, ona rozbraja go ciętą ripostą: "ty PISARZU!". "Civil War" to bowiem film prosty w przekazie, celujący prosto między oczy. Z tym iż – zupełnie INACZEJ niż w "Men" – prostota metafory procentuje, użycza mocy obrazom i emocjom. A przecież – zupełnie NICZYM w "Men" – jest to kolejna opowieść o dziewczynie stopniowo znieczulającej się na horror, którego doświadcza.

Co jednak ważne: horror wynaturzonej Ameryki nie jest tu horrorem demonicznym. Jasne, Garland trochę nas straszy wizją konserwującej się Ameryki. Ale też trochę śmieszy, inscenizując guilty pleasure upupienia niby-Trumpa, Zło jest tu z premedytacją banalne. To zło kilku chłopaczków z karabinami na prowincjonalnej stacji benzynowej. To zło średnio rozgarniętego typka z kodami atomowymi w Białym Domu. Kiedy grany przez Jessiego Plemonsa żołnierz celuje do Joela z karabinu i pyta "jakim rodzajem Amerykanina jesteś?", grozę sytuacji tylko podkręca absurdalnie każualowy ton pytania. "Wielka" Ameryka jest tu Ameryką małą, krajem głupich kompleksów i jeszcze głupszych uprzedzeń. "Wielki" dyktator nie dorasta do swojego wizerunku: czy to męża stanu czy diabła. "Wielki" konflikt jest bezmyślną strzelaniną, w której ci z lewej pociągają za spust tylko dlatego, iż ci z prawej również to robią. "Civil War" przypomina, iż wolne media są właśnie po to, żeby przebić się przez bełkot rozmaitych propagand i dokopać do takich prawd.

Nick Offerman
  • Murray Close

Garland nie jedzie jednak na białym koniu moralnej wyższości. Rejestruje hipokryzję mediów: goniących tyleż za zaszczytną prawdą, co za zwyczajną podnietą. Pyta też, ile zostało z analogowej etyki dziennikarskiej w cyfrowych czasach. W jednej scenie dojrzała Lee robi zdjęcie telewizora: cyfrowy aparat rejestruje cyfrowy ekran, a zimne zera i jedynki mnożą się nawzajem w nieskończoność. Ale w innej scenie młoda Jesse z przedpotopowym retro-aparatem wykorzystuje nowoczesnego telefona jako akcesorium przenośnej ciemni – analogowej tak bardzo, iż dziewczyna musi ogrzewać emulsję fotograficzną ciepłem własnego ciała.

Łono przyszywanej dziennikarskiej rodziny okazuje się idealnym polem dla tego konfliktu pokoleń. Weteranka i nowicjuszka są dla siebie nawzajem niczym lustro – tak podobne i tak różne zarazem. Roztrzęsiona Jesse nie może sobie wybaczyć, iż nie udzieliła pomocy potrzebującym. Lee tymczasem niewzruszenie pstryka fotki, tłumacząc, iż na tym polega ich praca. "Jesteśmy tylko oczami", mówi. Sęk w tym, iż oczy się męczą. Garland koduje tę refleksję już w castingu, przeciwstawiając zrezygnowane, stalowookie oblicze Kirsten Dunst rumianej, dziewczęcej buzi Cailee Spaeny. W tym sensie "Civil War" jest filmem o konieczności płodozmianu – oraz o tragedii dojrzewania. O tym, iż nowe horrory potrzebują młodych świadków, którzy nie odwrócą wzroku. choćby jeżeli zapłacą w końcu za to takim samym zmęczeniem i zobojętnieniem, jakie dotknęło starych.

Cailee Spaeny
  • Murray Close

Tytułowa "Civil War" – wojna "cywilna", "obywatelska", "domowa" – okazuje się toczyć w każdym i w każdej z nas. Możliwe, iż odwrócenie oczu od zła jest odruchem naturalnym, instynktownym, zdrowym. Ale granica między "nie patrzę, bo jestem tak delikatna" a "nie patrzę, bo mam to w dupie" jest bardzo cienka. Dlatego właśnie fotoreporter wierzy, iż aby zwalczyć zło, trzeba je udokumentować. Problem w tym, iż obrazy zła znieczulają na zło. Fotografując śmierć, ryzykujesz, iż sfotografujesz w końcu śmierć bliskiej osoby – i choćby powieka ci nie zadrży. Czy to będzie znaczyło, iż przestajesz być człowiekiem? A co to w ogóle znaczy: człowiek? Okrężną drogą Garland wraca do naczelnego pytania z "Ex Machiny". A odpowiedzi wciąż brak.
Idź do oryginalnego materiału