W przychodni w Krakowie panował zwykły szary poranek. Ludzie w poczekalni grzęźli w swoich sprawach: jedni stukali w telefony, inni szeptem rozmawiali, a reszta wpatrywała się w podłogę, licząc minuty do wizyty. Pielęgniarki przemykały z nerwową energią, lekarze wywoływali pacjentów do gabinetów wszystko jak co dzień.
Nagle w sali zapadła dziwna cisza. Drzwi się uchyliły i weszła starsza kobieta. Miała na sobie wytarty płaszcz, któremu lata oszczędności już nie służyły, a w dłoniach kurczowo ściskała starą skórzaną torbę.
Patrzyła spokojnie, ale zmęczenie malowało się w jej oczach.
Ludzie zaczęli wymieniać porozumiewawcze spojrzenia. Młodsi zaczęli prychać:
Wie ona w ogóle, gdzie trafiła?
Może ma zaćmę pamięci?
Ma w tej torbie złotówki na wizytę? Zakład, iż czyta tylko „Rolniczy Przegląd” i nie płaci podatków.
Kobieta bez słowa podeszła do krzesła w kącie i usiadła, jakby nikogo nie widząc. Nie sprawiała wrażenia zagubionej, raczej obcej w tym nowym, sterylnym świecie szpitalnych procedur.
Minęło może dziesięć minut, gdy drzwi z bloku operacyjnego otwarły się z hukiem. Do sali wszedł pewnym krokiem znany w całym mieście chirurg doktor Grzegorz Tomaszewski, którego nazwisko wisiało przy wejściu na honorowej tablicy. Znali go wszyscy: pacjenci, studenty, koledzy po fachu. Wysoki, skupiony, w zielonym kitelku, podszedł wprost do staruszki bez jednego słowa.
Przepraszam, iż kazałam czekać, Pani Profesor powiedział chirurg, z szacunkiem dotykając jej ramienia. Pilnie potrzebuję rady. Zagmatwałem się jak słoik sznurówek.
Cała poczekalnia zamarła. Chichoty ucichły. Ludzie gapili się jak na widowisko. Ten człowiek, za którym uganiają się reporterzy, stał przed wiekową panią z niemal nabożną pokorą.
Ciszę przerwała głos sekretarki z rejestracji:
Moment… To przecież profesor Stanisława Wójcik! Ta sama, co dwadzieścia lat temu robiła tu za dyrygentkę na chirurgii, w tym samym szpitalu!
I wszystko stało się jasne jak mleko.
Ta kobieta to nie była byle jaka emerytka. To była *legenda*. Ta, która ratowała życia w czasach, gdy symulatory były tylko w książkach Juliana Tuwima, a o robotach chirurgicznych myślało się jedynie przy powieściach Lema.
A ten sławny doktor, który przed nią stał jak uczeń w belferskiej łapie? To był jej praktykant we własnej osobie. Wezwał ją, bo miał przypadek, przy którym jego własne ego nagle skurczyło się jak Westalka pod kranem. I wiedział jedno: tylko ona potrafi dostrzec to, co oczywiste jak mleko kozy dla innych.
Pani profesor podniosła oczy i odparła łagodnie:
To chodźmy, zerkniemy na to razem.
I ci wszyscy, co przed chwilą szeptali i kręcili nosem, nagle poczuli, iż serce im rośnie, a oczy jakoś same się imknęły w stronę własnych butów. Taka już ludzka natura czasem głupio się robi, gdy życie łapie cię na gorącym uczynku.