Urodzony w 1890 roku Howard Phillips Lovecraft uznawany jest za jednego z pionierów horroru. Wiele lovecraftowych tekstów czy choćby ich składowych stało się nieodłącznymi elementami popkultury. Najpopularniejszym jest zdecydowanie Cthulhu – byt, po którym nazwę przejęła cała mitologia stworzona przez Lovecrafta. Innym znamienitym przykładem jest Necronomicon, księga zakazanego prawa, o której wiele osób słyszało, jednak nie każdy identyfikuje ją z Lovecraftem.
Jego literaturę często mianuje się kosmiczny horror ze względu na fascynację autora kosmosem. Sam Lovecraft zaś był inspiracją dla wielu pisarzy grozy; najpopularniejszymi z nich są Robert Bloch, autor między innymi Psychozy czy Stephen King, którego dorobku nie trzeba nikomu przedstawiać. Swoista kultowość zarówno Samotnika z Providence jak i stworzonego przez niego uniwersum, a także wpływ dzieł Lovecrafta na kulturę oraz horror jako gatunek, powinny skutkować pokaźną ilością ekranizacji jego twórczości. Ekranizacji w dużej mierze udanych, walczących o miano najlepszego filmu grozy w historii z takimi klasykami jak Egzorcysta, Omen czy Coś. Ale… Tak się niestety nie dzieje.
Oczywiście, Lovecraft doczekał się dosyć pokaźniej ilości filmowych adaptacji, jednak kilka z nich trafiło do szerszej publiczności. Natomiast te, które trafiły… No cóż. Nie wszyscy są jednak zniechęceni wątpliwymi sukcesami artystycznymi czy wymagającym materiałem źródłowym, jakim są opowiadania Lovecrafta. Raz na parę lat pojawi się jakiś odważny reżyser, który podejmie próbę oddania osobliwego i niepokojącego klimatu historii o Wielkich Przedwiecznych i kosmicznych osobliwościach. Chciałbym polecić trzy takie produkcje. Każda jest adaptacją innego opowiadania. Każdą dzieli od siebie ponad 10 lat różnicy. I w końcu, każda podeszła do materiału źródłowego w kompletnie inny sposób. Dziś opowiem wam o filmach Kolor z Przestworzy (2019) Richarda Stanleya, Zew Cthulhu (2005) Andrew Lewmana i Re-Animator (1985) Stuarta Gordona.
Kolejność omawianych filmów jest absolutnie losowa. Polecam obejrzeć każdy z nich, bo choć mają one swoje mniejsze lub większe wady, to cała trójka przejawia to, co osobiście w kinie lubię najbardziej – różnorodność w koncepcji i wizji filmu.
ZEW CTHULHU (2005), REŻ. ANDREW LEWMAN
Na pierwszy ogień weźmiemy produkcję, po którą sięgnie prawdopodobnie najmniejsza ilość czytelników. Pomijając już format krótkometrażowy, fakt, iż Zew Cthulhu to czarno-biały, niemy film sprawia, iż z miejsca wiele osób go sobie odpuści. Dla mnie jednak taki format odpowiada opowiadaniom Lovecrafta bardziej niż jakikolwiek inny. Czerń i biel podsyca uczucie swego rodzaju udziwnienia oraz pozwala widzowi samemu nadać kolory elementom świata zaczerpniętym z prozy Lovecrafta.
Estetyka filmu jest bardzo teatralna. Widać to zarówno po kartonowych makietach, imitujących cyklopowe struktury tajemniczej wyspy, jak i samym przedwiecznym. Wybranie takiego kierunku jeżeli chodzi o scenografię często ogranicza twórcę. Szczególnie w czarno-białym filmie można by wiele elementów wykonać po prostu przy pomocy CGI, którego niedoskonałości łatwo byłoby ukryć w mroku. Całe szczęście tak się jednak nie stało, a film polecam właśnie głównie z powodu jego stylistyki i odwzorowania świata z opowiadań.
Oczywiście, film się już trochę zestarzał. Można choćby powiedzieć, iż był stary już w dniu premiery. ale dzieło Lewmana wyróżnia się wśród pozostałych adaptacji najbardziej unikalną warstwą wizualną która sama w sobie sprawia, iż jest ono warte obejrzenia. Wydaje mi się iż ta fizyczność w przedstawieniu świata jest tym co najbardziej gra w tym filmie, wszystko zdaje się fizyczne, namacalne, jednak tak odległe i dziwne. Jest w niej coś urzekająco niepokojącego. Albo niepokojąco urzekającego… Ciemne, ciasne pomieszczenia, niezbadane tajemnice i sekretne kulty, których wyznawcy przypominają wynaturzone kreatury, mówiące w języku niestworzonym dla ludzkich gardeł i uszu, a to wszystko w akompaniamencie skrzypiec, dzwonów i bębnów, chaotycznie – ale wiernie – oddających emocje każdej ze scen.
The Call of Cthulhu trzyma się kurczowo materiału źródłowego i nie odchodzi od niego choćby na krok. Prawdopodobnie ten fakt sprawił iż film zamyka się w skromnych 47 minutach, gdyż oryginalne opowiadanie ma mniej więcej 30 stron. W filmie zachowano choćby narrację z perspektywy chorego krewnego, przerażonego badaniami zmarłego przodka, co zdecydowanie nie podziałało na korzyść dynamiki całości. Wierność wobec książki nie jest jakąś palącą wadą, szczególnie dla osób które nigdy nie sięgnęły po oryginalny tekst, a Zew Cthulhu nie bez przyczyny jest najbardziej znanym z szerokiej gamy innych lovecraftowych opowiadań, więc fabularnie film jak najbardziej się broni. Jest w nim kilka delikatnych smaczków dla osób które czytały książki, jednak nie wpływają one na ogólny odbiór filmu, co najwyżej wywołają delikatny uśmiech.
Cthulhu animowany poklatkowo to najlepsza decyzja podjęta na planie. I choć dziś wygląda już trochę koślawo i nieporadnie, to ta wcześniej już wspomniana fizyczność i groteskowość Wielkiego Przedwiecznego sprawia, iż w finałowej sekwencji ciężko jest nie czuć realnego zagrożenia czyhającego nad bohaterami. jeżeli nie przekonam Cię do obejrzenia całego filmu, polecam przynajmniej zobaczyć jak dobrą robotę odwalili ludzie od efektów specjalnych.
Podsumowując, The Call of Cthulhu nie podjął ryzyka jeżeli chodzi o stronę fabularną i narracyjnie wypada po prostu poprawnie, jednak jego wykonanie i teatralna estetyka zdecydowanie sprawiają, iż jest warty polecenia.