Love Gunn

filmweb.pl 1 miesiąc temu
Zdjęcie: plakat


"Go to horny jail", Jamesie Gunnie! Nie ma co prawda gwarancji, iż już niedługo na ekranach lokalnych kin z gołym tyłkiem będzie biegał sam Superman, ale po seansie nowego serialu animowanego od DC można domniemywać, iż pośladki Kathryn Hahn z "To zawsze Agatha" zostaną lada chwila zdetronizowane. Oczywiście niewykluczone, iż to wyłącznie kwestia wyrozumiałej formy animacji oraz wyboru postaci z drugiej, może choćby trzeciej ligi, o które nikt na górze nie dba tak jak dba o odpisy podatkowe. Pracując z żywymi ludźmi, guru komiksowego światka pewnie nie będzie mógł sobie aż tak pofolgować. Ale "Creature Commandos" przynależą do tego samego porządku, co jego "The Suicide Squad", gdzie klasyczne gatunkowe kompozycje posłużyły mu do chłopackiej zgrywy, domagającej się więcej eksplodujących głów, siarczystych bluzgów i golizny.

I choć kto w "Creature Commandos" nie czuje ciągłej chuci, ten z CIA (lub jest robotem), to błędem byłoby patrzeć na kreskówkę tylko z tej perspektywy. Tak czy siak – i tu bez niespodzianki – materializm jest u Gunna poglądem absolutnie nadrzędnym. Świadomość własnej cielesności zarówno jest głównym motywatorem tytułowych postaci, jak i stanowi o ich samoakceptacji albo, częściej, jej dojmującym braku. O tym zmaganiu, filtrowanym przez wszystkie kolory, nastroje i fabularne motywy, opowiada "Creature Commandos". Dlatego też chyba bardziej niż prosta szpiegowsko-sensacyjna intryga interesują Gunna liczne retrospekcje ukazujące przeszłe losy potwornego komanda, pchniętego za kraty przez miłość, zemstę, brak społecznej akceptacji, tudzież zwyczajny pech. Wspólnym mianownikiem dla wszystkich występujących tu postaci – czy jest to fosforyzujący facet o radioaktywnym dotyku, który zamordował tych, co zabili mu żonę, czy odepchnięta przez wszystkich dziewczyna o rybich genach – jest odrzucenie.

Ekipa bohaterów, zebrana przez, a jakże, Amandę Waller, której po ostatnich potknięciach zabroniono korzystać z, jak się okazuje, skończonych zasobów ludzkich, to wyrzutki spośród wyrzutków, pariasi świata DC, czasem na swoje wyraźne życzenie. Drużyna została wysłana do generycznego bałkańskiego kraju, aby tam zażegnać dyplomatyczne kryzysy różnej maści. Dowodzi nią teoretycznie Rick Flag Senior (tak, z tych Flagów), ale stery prędko przejmuje pozszywana ze zwłok Narzeczona. Opowieść o niej wydaje się górować nad pozostałymi, zarówno pod względem poświęconego jej czasu ekranowego, jak i bezpośredniego wpływu na przedstawione wydarzenia. To jej tropem podąża inna istotna dla fabuły postać, Eric Frankenstein.

Ogółem Gunn czerpie mnóstwo frajdy z samego trawestowania powieści Mary Shelley, przesączając ją przez gotycką tradycję studia Universalu i późniejsze sprośności studia Hammera. Tka z niej tragiczną opowieść nie tylko o stracie, ale i zmaganiach z maczystowskim modelem rzeczywistości; tu stworzonym całkiem dosłownie przez niesławnego naukowca. A to z kolei całkiem intrygująco koresponduje z cokolwiek zawężonym spojrzeniem Gunna, który rzadko kiedy wyścibia nos poza swoje wspomniane chłopackie fantazje. Ale być może, właśnie dlatego tym mocniej i dobitniej wybrzmiewają wszystkie kontrapunkty, kiedy choć na kilka minut robi się poważniej.

Bo "Creature Commandos" to przede wszystkim zabawa dla dorosłych dzieci, gdzie pełno eksplodujących głów, siarczystych bluzgów i golizny, utrzymana w popularnej od dłuższego czasu estetyce przypominającej anime, ale z wyraźnym zachodnim sznytem. Pasuje ona jak ulał do opowieści, gdzie zestawiono rysunkowe, niemal dziecięce obrazki z sugestywnymi scenami przemocy i seksu. Jako iż to umyślnie niedojrzała opowieść o ludziach dojrzewających do swojej potworności (albo na odwrót), pozornie nieprzystające do siebie elementy okazują się pasować idealnie. Gunn nigdy nie łączy ich, smarując wszystko klejem na oślep – raczej docina i personalizuje. Niby nic, co zrobił do tej pory, nie pozwala sądzić, iż jego kuratela nad DC okaże się czymkolwiek innym niż sukcesem. Ale podobne transgresje, będące przecież jego znakiem rozpoznawczym, mogą nie przetrwać zderzenia z korporacyjnymi wytycznymi. To chyba będzie największy bój, jaki stoczy Gunn. Oby miał sempiternę ze stali.
Idź do oryginalnego materiału