Loki: Agent Asgardu – Skąd cię znam, skoro widzę pierwszy raz? [RECENZJA]

filmawka.pl 1 tydzień temu

Pomimo dorastania w otoczeniu komiksów Marvela i filmów na ich postawie nie każdą postać darzyłem, oczywiście, taką samą sympatią. Mniej więcej od 2012 roku, gdy na ekrany kin trafiła pierwsza część Avengers, fani na całym świecie oszaleli na punkcie Lokiego w wykonaniu Toma Hiddlestona. Ja z nonkonformistycznym uporem maniaka starałem się odganiać od siebie kolejne gify i fanarty na tumblrze, bo choć była to świetna kreacja aktorska, fani jak zwykle obrzydzali mi całość. Dodatkowo rówieśnicy w klasie, zafascynowani kulturą nordycką, dołożyli do tego całe uniwersum okalające Thora, z czego wyleczyłem się lata później. Ale czas mijał, człowiek podrósł i przestał przejmować się zbytnio opiniami z zewnątrz. Trzeba było przestać udawać hipstera i uświadomić sobie, iż to nie fani determinują jakość dzieła czy twórcy. Bo gdybym wciąż uparcie unikał wszystkiego związanego z postacią Lokiego, nie wpadłby mi w ręce jeden z najciekawszych metakomentarzy na temat życiorysu boga psot i jego statusu w komiksowym uniwersum Marvela.

Nawet jeżeli już od lat śledzicie, co adekwatnie dzieje się w tym ogromnym świecie, nakreślenie koherentnej biografii niektórych postaci jest dość trudne. Zwłaszcza gdy żyją one już od tysięcy lat, wielokrotnie umierały, zmieniały fizyczną postać, strony konfliktu i przyświecające im cele. Loki Laufeyson jest tego najlepszym przykładem, przez co nie dziwi zupełnie fakt, iż on sam zaczął nieco plątać się we własnym życiorysie i długiej liście przewinień. By niektóre z nich poszły w niepamięć, nasz antybohater przyjmuje od Wszechmatki rolę tytułowego Agenta Asgardu, aby wykonane misje jedna po drugiej równoważyły poczynione przez niego zło. Dane mu będzie infiltrować gangi w kasynach Monte Carlo, odnajdywać ukrywających się magów czy włamywać do siedziby Avengers. Czyli de facto wciąż będzie działał na bakier z prawem, tylko tym razem na zlecenie bogów, którzy już nieraz sami udowadniali, iż moralność to pojęcie niezwykle elastyczne i pojemne. Same zlecenia, które otrzymuje nasz protagonista, nie należą do szczególnie zajmujących. Tworzą dość przeciętną komedię sensacyjną, gdzie charyzmatyczny i przystojny kłamczuszek dzięki swoim umiejętnościom kradnie nie tylko cenne przedmioty i informacje, ale również serca dam napotkanych po drodze. Tym, co jednak nie pozwala Agentowi Asgardu zostać przeciętnym komiksem na jeden raz, jest obecna w całym tomie eksploracja psychiki Lokiego. Na przestrzeni tysiącleci i najdziwniejszych wydarzeń bóg kłamstw przeszedł pozornie niejedną przemianę, aby ostatecznie ciągle wracać do roli typowego złoczyńcy. Jakim cudem Thor wciąż mu ufa? Czy boska cierpliwość kiedyś się skończy? Czy ten sam żart można opowiadać w nieskończoność?

Fragment okładki 10 zeszytu „Loki: Agent of Asgard” (rys. Lee Garbett)

Z Lokim z biegiem lat wydarzyło się coś podobnego do losów Doktora z Doctor Who. Pomimo szeregu zmian w charakterze, fizjonomii czy choćby przytaczanej fragmentarycznie biografii – to wciąż ta sama postać. Te pozornie zaprzeczające sobie wzajemnie wydarzenia zaczęły stawać się częścią wielkiej całości, którą sam bohater musi sobie sensownie poukładać. Co nie będzie łatwe, bo uciekać musi nie tylko przed przeszłością i teraźniejszością, ale i jedną z przyszłości. I ta ucieczka, zwieńczona oczywiście nieuniknioną konfrontacją, to wspaniała zabawa, ale też coś znacznie więcej. To prawdopodobnie pierwszy przypadek, gdzie Loki spogląda w głąb siebie, aby ustalić, kim adekwatnie jest. Żywię ogromny podziw wobec scenariopisarskich umiejętności Ala Ewinga, który potrafił nie tylko zawrzeć ciężkie, filozoficzne rozmyślania w pozbawionych patosu dialogach, ale także – pomimo tak długiego okresu istnienia postaci w zbiorowej świadomości odbiorcy – powiedzieć o niej coś nowego. Ten facet nie tak dawno temu napisał Nieśmiertelnego Hulka, o którym mówiłem, iż mógłby być ostatnim komiksem o tej postaci. Nie inaczej jest w przypadku Agenta Asgardu. Ewing konfrontuje Lokiego z takimi problemami, po których jakiekolwiek inne przygody musiałyby daleko odbiegać od typowych dla cwanego, kręcącego wąsik łotrzyka, który znowu was wszystkich oszukał. To wreszcie tak niejednoznaczna postać, jak kazała nam wierzyć internetowa społeczność circa about A.D. 2012.

Jednak przy całym ogromie historii do skondensowania i poukładania w odpowiednie szufladki, ten komiks czyta się świetnie jako wstęp do dalszej eksploracji przygód Lokiego. Retrospekcje zawsze służą tu fabule, która posuwa się do przodu bez konieczności sięgania kilka dekad wstecz, a zakończenie zapowiada nowy i świeży start. Miło jest po tylu latach i tysiącach przeczytanych stron poczuć się jak zupełny nowicjusz, który nie musi wiedzieć zupełnie nic. Po prostu wskakujemy w opowieść (a de facto kłamstwo to obleczenie rzeczywistości właśnie w opowieść), razem z bohaterem odkrywamy, co się dzieje wokół, i z poczuciem misji oczekujemy kolejnych przygód. To też ogromna przyjemność dla oka, bowiem zarówno Lee Garbetta, jak i Jorge Coehlo idealnie wpasowali się w klimat opowieści. Codzienność życia w niewielkim mieszkaniu i wypady do kasyna w pięknym garniturze przechodzą w okazałe sceny batalistyczne pośrodku umierającego świata. Oba końce spektrum prezentują się tutaj jak należy.

Kadr z 12 zeszytu „Loki: Agent of Asgard” (rys. Lee Garbett)

Loki: Agent Asgardu to jedno z przyjemniejszych zaskoczeń komiksowych od naprawdę dawna. Doskonale zdaję sobie sprawę z faktu, iż amerykański mainstream, a szczególnie historie o superherosach, nie są idealnym miejscem do szukania czegoś nowatorskiego, jednak cudownie jest się czasem pomylić. To świetnie napisane studium postaci, ujęte w ramy angażującej przygody i dość śmiała próba wyważenia zamkniętych na cztery spusty drzwi, za którymi jest świetlana przyszłość Lokiego. Al Ewing to twórca, w którym pokładam ogromne nadzieje i głęboko wierzę, iż jeszcze nieraz zredefiniuje dawno zapomniany klasyk.

Idź do oryginalnego materiału