Są aktorzy, którzy po kilku latach grania w dużych produkcjach dostają ochotę na reżyserski debiut. Często może skończyć się to klapą, która grzęźnie w pretensjonalności. Harris Dickinson, młody gwiazdor, kojarzony głównie Babygirl czy W trójkącie, postanowił pójść w zupełnie inną stronę. Zamiast kręcić coś bezpiecznego, co podkreśliłoby jego urok osobisty i status w Hollywood, zrobił brutalne, nieprzyjemne kino społeczne o londyńskich marginesach.
Łobuz to film, który nie ma w sobie nic z hollywoodzkiego połysku, za to wszystko z tradycji Kena Loacha –reżysera, który nie boi się pokazać Wielkiej Brytanii jako kraju, gdzie system nie działa, a ludzie walczą o przetrwanie w nierównej wojnie z biurokracją i własnymi demonami. Dickinson jako debiutant reżyserski wybrał temat trudny i niewdzięczny. To historia Mike’a (granego przez Franka Dillane), bezdomnego narkomana, który po wyjściu z więzienia dostaje teoretycznie wszystko, czego potrzeba do resocjalizacji. Zostaje zatrudniony w kuchni hotelu, na kilka miesięcy otrzymuje nocleg w hostelu i przypisanego do siebie resocjalizatora, który ma pomóc mu wyjść na prostą. Problem w tym, iż teoria rzadko przekłada się na praktykę, a demon uzależnienia nie odpuszcza tak łatwo. Wystarczy jeden mały kryzys lub jedno starcie z przeszłością – i wszystko leci na łeb na szyję.
To, co uderza w Łobuzie od pierwszych minut, to nieprawdopodobna autentyczność przedstawionego Londynu. Dickinson nie pokazuje nam typowo filmowego obrazu brytyjskiej stolicy. Zapomnijcie o czerwonych budkach telefonicznych i Big Benie. Zamiast tego dostajemy surowy, brudny, zdegradowany obraz miasta, który jest na tyle realistyczny, iż miejscami aż boli. Reżyser ma oko do detalu w sposobie, w jaki konstruuje przestrzeń. Te wszystkie sklepy z tanimi ubraniami, w których Mike przegląda ciuchy po pięć funtów, monopole prowadzone przez imigrantów, gdzie sprzedają tanie piwo i papierosy na sztuki – to wszystko jest wychwycone z taką precyzją, iż czuć ulicę w każdym kadrze. Dickinson pokazuje Londyn takim, jakim go znają ludzie z niższych warstw społecznych.
Szczególnie fascynujący jest sposób, w jaki film przedstawia różne przestrzenie miejskie jako konkretne odzwierciedlenie statusu społecznego głównego bohatera. Gdy Mike sypia na ulicy, miasto jest zimne, obojętne, pełne metalowych żaluzji i brudnych zaułków. Gdy dostaje pracę i hostel, nagle pojawiają się wnętrza – kuchnia hotelowa ze stalowymi powierzchniami, pokój ascetycznym wyposażeniem. To prosta, ale niezwykle skuteczna narracja wizualna.
Te aspekty sprawiają, iż Łobuz mimo wszystkich swoich niedoskonałości jest filmem wartym zobaczenia. Dickinson z niezwykłą precyzją pokazuje, jak diabelnie trudno jest wyrwać się ze skrajnego ubóstwa i uzależnienia. I nie chodzi tu o żadne moralizatorstwo czy proste rozwiązania – film pokazuje zimny, systemowy mechanizm wykluczenia. Mike po wyjściu z więzienia teoretycznie dostaje wszystkie narzędzia do resocjalizacji: hostel, pracę, sesje terapeutyczne z taśmami motywacyjnymi, choćby okazję na spotkanie z ofiarą swojego przestępstwa. Problem w tym, iż wszystkie te narzędzia są nieskuteczne wobec głębszych problemów strukturalnych. Film świetnie pokazuje, iż to nie jest kwestia „braku motywacji” czy „złej woli” – Mike naprawdę się stara. Problem w tym, iż system jest zaprojektowany w taki sposób, iż najmniejsze potknięcie doprowadza jednostki złamane do kontynuowania swoich złych nawyków. Nie ma w tym bezpieczeństwa lub sieci, która by je złapała. Jest za to natychmiastowy powrót na dno.
fot. „Łobuz” / materiały prasowe British Film FestivalFrank Dillane, grający protagonistę, daje tutaj występ więcej niż poprawny. Jest w nim ta potrzebna chropowatość, desperacja, ale też przebłyski inteligencji i uroku osobistego, które sprawiają, iż Mike nie jest jednowymiarowym zerem. Dillane naprawdę stara się wcielić w postać na poziomie fizycznym – widać to w sposobie poruszania się, tej nerwowości ruchów, nieustannym rozglądaniu się dookoła. Niemniej, brakuje mu czegoś, co odróżniało by tę rolę od dziesiątek podobnych portretów uzależnionych, które widzieliśmy w kinie. Jest profesjonalny, wiarygodny, ale nie ma w tym występie tej magii. Wygrał on nagrodę dla najlepszego aktora w sekcji Un Certain Regard w Cannes, co jest oczywiście osiągnięciem, ale nie zmienia faktu, iż czegoś tu jednak zabrakło – tej głębi, tego dodatkowego wymiaru, który czyniłby postać naprawdę niezapomnianą. Reszta obsady? Poprawna. Megan Northam jako potencjalna miłość życia Mike’a jest OK, Harris Dickinson w małej roli jako Simon również daje radę, ale to wszystko działa raczej jako tło dla głównego bohatera niż pełnoprawne postaci z własnym życiem.
Dodatkowym elementem, który psuje całość obrazu jest fakt, iż reżyser ewidentnie uznał, iż sama realistyczna opowieść nie wystarczy i postanowił wpleść w nią elementy surrealistyczne. Życiowe sceny bohatera konfrontowane są z halucynacyjnymi sekwencjami, w których kamera dosłownie spływa w odpływ kanalizacyjny lub podróżuje do jakiejś jaskiniowej przestrzeni. Bohater momentami spotyka tajemniczą starszą kobietę z skrzypcami, która obserwuje go niczym manifestacja jego demonów. I ten element po prostu nie działa. Może w koncepcji to brzmiało fajnie – pokazać wewnętrzny świat psychiczny bohatera poprzez te metaforyczne wycieczki – ale w praktyce te sekwencje wypadają jak wstawione na siłę, jakby Dickinson czuł potrzebę udowodnienia, iż potrafi być artsy jak inni reżyserzy. Problem polega na tym, iż realistyczna warstwa filmu jest tak mocna, tak wciągająca, iż te fantastyczne wstawki tylko wyrywają nas z immersji. Nie dodają nic istotnego do zrozumienia postaci – wszystko, co mówią te sekwencje, jest już przekazane w warstwie realistycznej, tylko w bardziej subtelny i skuteczny sposób. Podejrzewam, iż Dickinson bał się, iż sam realizm wyda się zbyt prosty, zbyt telewizyjny, więc postanowił dodać tę warstwę kinowej artystyczności. Ale czasami mniej znaczy więcej. Najlepsze momenty Łobuza to te najbardziej uziemione, najbardziej surowe. Te fantastyczne wycieczki to po prostu miły, ale ostatecznie niepotrzebny dodatek do i tak już mocnej opowieści.
Łobuz to film nierówny, z wyraźnymi słabościami, ale jednocześnie istotny i wart zobaczenia. Harris Dickinson jako debiutant pokazuje prawdziwy talent do budowania przestrzeni i atmosfery – jego Londyn jest tak autentyczny, iż niemal czuć zapach wilgotnych ulic i taniego piwa. jeżeli interesuje was kino społeczne, które nie udaje, iż ma proste odpowiedzi na trudne pytania – Łobuz jest wart waszego czasu. To nie jest przyjemny seans, nie zostawicie kina z uśmiechem na twarzy, ale być może właśnie o to chodzi. Czasami kino powinno być zwierciadłem, które pokazuje nam rzeczywistość, której na co dzień wolimy nie widzieć.
korekta: Daniel Łojko
Tekst powstał we współpracy z British Film Festivalem.









![PFL Europe 4: Vadim Nemkov nowym mistrzem wagi ciężkiej. Cris Cyborg również broni pasa [WIDEO]](https://mma.pl/media/uploads/2025/12/PFL-Europe-4.webp)






![Potężny nokaut na polskim ringu. Padł jak rażony piorunem [WIDEO]](https://sf-administracja.wpcdn.pl/storage2/featured_original/693de26dace8f0_88823516.jpg)