Lato! Na dworze skwar tak dotkliwy, iż odechciewa się choćby myśleć. Sala kinowa kusi przyjemnym chłodem i kolorowym zawrotem głowy hollywoodzkiego widowiska, które nie wymaga od nas choćby najmniejszego wysiłku intelektualnego. Wystarczy, iż jest głośno i dynamicznie. Jasne, jesienią, w czasie sezonu nagród filmowych, "Jurassic World: Odrodzenie" będzie się wspominać ze wstydem. Ale teraz, w apogeum letnich upałów, jest to absolutnie pierwszorzędna rozrywka. Klasyczny wakacyjny romans filmowy, który przynosi chwilę ulgi i zapomnienia.
Reżyser Gareth Edwards i scenarzysta David Koepp nie silą się na tworzenie Wielkiego Kina. Ich blockbuster nie ściga się o palmę pierwszeństwa w widowiskowości, nie zaskakuje technicznymi nowinkami. Cel jest prosty: rozrywka. I trzeba przyznać, iż "Jurassic World: Odrodzenie" realizuje go lepiej niż wszystkie trzy wcześniejsze obrazy spod tego samego znaku. Brak tu idiotyzmów typowych dla wcześniejszej trylogii, jak choćby Bryce Dallas Howard uciekającej przed dinozaurami w imponujących szpilkach. Wyssane z palca bzdury serii "Jurassic World" zostały zastąpione przez klasyczne rozwiązania kina przygodowego. W "Odrodzeniu" odnajdziemy echa (choć po prawdzie odległe) pierwszego "Parku jurajskiego" czy "Mumii" z Brendanem Fraserem.
Bo nowy film, choć zachowuje w tytule "Jurassic World", jest przede wszystkim rebootem. Owszem, Edwards i Koepp nie odcinają się od serii Colina Trevorrowa i J.A. Bayony. Jesteśmy wciąż w tym samym świecie. Wydarzenia z trylogii miały miejsce i tu. Jednak twórcy "Odrodzenia" wyciągają z nich zupełnie inne konsekwencje. Zapowiadany powrót dominacji prehistorycznych gadów nie nastąpił. Okazuje się, iż człowiek tak bardzo zmienił klimat Ziemi, iż dinozaury – pomimo wszystkich genetycznych modyfikacji, jakie wprowadzili szaleni naukowcy i chciwe korporacje – nie były w stanie przetrwać. Teraz na wolności można je spotkać praktycznie wyłącznie w pasie równikowym, w strefach zamkniętych dla zwykłych ludzi. Jak to dokładnie funkcjonuje, tego się nigdy nie dowiemy. Ale kwestie migracyjne nie znajdują się w centrum zainteresowań twórców. Problemy, jakie wywołują dinozaury we współczesnym świecie, pokazane są w dwóch scenach na początku filmu. Akcentują one frustracje wynikające z wielkomiejskich korków wywołanych przez zagubionego, schorowanego osobnika, oraz kłopoty rybaków z Surinamu w postaci sieci wypełnionych nie wartościowymi rybami, ale szczątkami gigantycznego morskiego gada.
Po zarysowaniu realiów świata przedstawionego twórcy gwałtownie przechodzą do tego, co najważniejsze: walki ludzi o przetrwanie w środowisku pełnym dinozaurów. Edwards i Koepp postanowili pokazać ją przez pryzmat ekspedycji zorganizowanej przez szukającą zysków bezduszną korporację. W skład grupy wchodzą najemnicy, którzy mają chronić ludzi przed bestiami i doprowadzić wszystkich do docelowego miejsca, naukowiec o szczerym sercu (mimo iż opłacany krwawymi korpo-dolarami) oraz przedstawiciel farmaceutycznego koncernu, który ma zadbać o bezpieczeństwo interesów firmy. Ten zestaw postaci odwołuje się do bogatej tradycji kina przygodowego i spokojnie mógł zapewnić widzom wystarczająco dużo rozrywki. Szczególnie iż są wśród nich Scarlett Johansson i Jonathan Bailey – dwójkę tę łączy doskonała ekranowa chemia, która sprawia, iż każda scena z ich udziałem to czysta żyła filmowego złota. Zwłaszcza iż Bailey ma w sobie coś z Indiany Jonesa. Rupert Friend jako przedstawiciel bezdusznej, nastawionej na zysk korporacji, stanowi dla nich idealny kontrapunkt. Wraz z pozostałymi członkami ekspedycji tworzą grupę, która filmowo jest może mało oryginalna, ale bez problemów mogła wypełnić przygodami dwugodzinne widowisko.
Dlatego zupełnie niezrozumiała jest decyzja o dodaniu drugiego głównego wątku w postaci rodziny, której rejs po Atlantyku zostaje dramatycznie przerwany po spotkaniu z groźnym morskim prehistorycznym gadem. Te postacie spokojnie mogły dostać swój własny film osadzony w świecie "Jurassic World". Za to wciśnięcie ich w fabułę "Odrodzenia" po prostu rozsadza film od środka. Spróbujcie sobie wyobrazić, iż w "Obcym" Ridleya Scotta historia załogi Nostromo zostaje uzupełniona o opowieść o rodzinie kosmicznych rozbitków. Niemożliwe, prawda? A jednak tak właśnie zbudowany został "Jurassic World: Odrodzenie". To sprawia, iż film zmienia się w narracyjną pstrokaciznę. Wątki z zagubioną rodziną są bardziej familijne, niemal disnejowskie (trudno nie uznać małego dinozaura, który przyczepił się do straumatyzowanej dziewczynki, za idealny wstęp do przyszłych marketingowych działań studia – w postaci gadżetów sprzedawanych młodym fanom filmu).
Jestem przekonany, iż gdyby twórcy zrezygnowali z wątku rodzinnego i skupili się na klasycznej historii jednej ekspedycji, to "Jurassic World: Odrodzenie" dużo by zyskało. Ale choćby w tej postaci jest to film znacznie lepszy od trzech swoich poprzedników. Po "Jurassic World: Upadłym królestwie" straciłem całkowicie wiarę w tę serię. Teraz odzyskałem nadzieję, iż nie wszystko stracone. Widowisko Edwardsa i Koeppa udowadnia, iż ta marka filmowa nie jest martwa i może w jej ramach powstać naprawdę dobra opowieść... pod warunkiem, iż twórcy ograniczą liczbę wątków.
Reżyser Gareth Edwards i scenarzysta David Koepp nie silą się na tworzenie Wielkiego Kina. Ich blockbuster nie ściga się o palmę pierwszeństwa w widowiskowości, nie zaskakuje technicznymi nowinkami. Cel jest prosty: rozrywka. I trzeba przyznać, iż "Jurassic World: Odrodzenie" realizuje go lepiej niż wszystkie trzy wcześniejsze obrazy spod tego samego znaku. Brak tu idiotyzmów typowych dla wcześniejszej trylogii, jak choćby Bryce Dallas Howard uciekającej przed dinozaurami w imponujących szpilkach. Wyssane z palca bzdury serii "Jurassic World" zostały zastąpione przez klasyczne rozwiązania kina przygodowego. W "Odrodzeniu" odnajdziemy echa (choć po prawdzie odległe) pierwszego "Parku jurajskiego" czy "Mumii" z Brendanem Fraserem.
Bo nowy film, choć zachowuje w tytule "Jurassic World", jest przede wszystkim rebootem. Owszem, Edwards i Koepp nie odcinają się od serii Colina Trevorrowa i J.A. Bayony. Jesteśmy wciąż w tym samym świecie. Wydarzenia z trylogii miały miejsce i tu. Jednak twórcy "Odrodzenia" wyciągają z nich zupełnie inne konsekwencje. Zapowiadany powrót dominacji prehistorycznych gadów nie nastąpił. Okazuje się, iż człowiek tak bardzo zmienił klimat Ziemi, iż dinozaury – pomimo wszystkich genetycznych modyfikacji, jakie wprowadzili szaleni naukowcy i chciwe korporacje – nie były w stanie przetrwać. Teraz na wolności można je spotkać praktycznie wyłącznie w pasie równikowym, w strefach zamkniętych dla zwykłych ludzi. Jak to dokładnie funkcjonuje, tego się nigdy nie dowiemy. Ale kwestie migracyjne nie znajdują się w centrum zainteresowań twórców. Problemy, jakie wywołują dinozaury we współczesnym świecie, pokazane są w dwóch scenach na początku filmu. Akcentują one frustracje wynikające z wielkomiejskich korków wywołanych przez zagubionego, schorowanego osobnika, oraz kłopoty rybaków z Surinamu w postaci sieci wypełnionych nie wartościowymi rybami, ale szczątkami gigantycznego morskiego gada.
Po zarysowaniu realiów świata przedstawionego twórcy gwałtownie przechodzą do tego, co najważniejsze: walki ludzi o przetrwanie w środowisku pełnym dinozaurów. Edwards i Koepp postanowili pokazać ją przez pryzmat ekspedycji zorganizowanej przez szukającą zysków bezduszną korporację. W skład grupy wchodzą najemnicy, którzy mają chronić ludzi przed bestiami i doprowadzić wszystkich do docelowego miejsca, naukowiec o szczerym sercu (mimo iż opłacany krwawymi korpo-dolarami) oraz przedstawiciel farmaceutycznego koncernu, który ma zadbać o bezpieczeństwo interesów firmy. Ten zestaw postaci odwołuje się do bogatej tradycji kina przygodowego i spokojnie mógł zapewnić widzom wystarczająco dużo rozrywki. Szczególnie iż są wśród nich Scarlett Johansson i Jonathan Bailey – dwójkę tę łączy doskonała ekranowa chemia, która sprawia, iż każda scena z ich udziałem to czysta żyła filmowego złota. Zwłaszcza iż Bailey ma w sobie coś z Indiany Jonesa. Rupert Friend jako przedstawiciel bezdusznej, nastawionej na zysk korporacji, stanowi dla nich idealny kontrapunkt. Wraz z pozostałymi członkami ekspedycji tworzą grupę, która filmowo jest może mało oryginalna, ale bez problemów mogła wypełnić przygodami dwugodzinne widowisko.
Dlatego zupełnie niezrozumiała jest decyzja o dodaniu drugiego głównego wątku w postaci rodziny, której rejs po Atlantyku zostaje dramatycznie przerwany po spotkaniu z groźnym morskim prehistorycznym gadem. Te postacie spokojnie mogły dostać swój własny film osadzony w świecie "Jurassic World". Za to wciśnięcie ich w fabułę "Odrodzenia" po prostu rozsadza film od środka. Spróbujcie sobie wyobrazić, iż w "Obcym" Ridleya Scotta historia załogi Nostromo zostaje uzupełniona o opowieść o rodzinie kosmicznych rozbitków. Niemożliwe, prawda? A jednak tak właśnie zbudowany został "Jurassic World: Odrodzenie". To sprawia, iż film zmienia się w narracyjną pstrokaciznę. Wątki z zagubioną rodziną są bardziej familijne, niemal disnejowskie (trudno nie uznać małego dinozaura, który przyczepił się do straumatyzowanej dziewczynki, za idealny wstęp do przyszłych marketingowych działań studia – w postaci gadżetów sprzedawanych młodym fanom filmu).
Jestem przekonany, iż gdyby twórcy zrezygnowali z wątku rodzinnego i skupili się na klasycznej historii jednej ekspedycji, to "Jurassic World: Odrodzenie" dużo by zyskało. Ale choćby w tej postaci jest to film znacznie lepszy od trzech swoich poprzedników. Po "Jurassic World: Upadłym królestwie" straciłem całkowicie wiarę w tę serię. Teraz odzyskałem nadzieję, iż nie wszystko stracone. Widowisko Edwardsa i Koeppa udowadnia, iż ta marka filmowa nie jest martwa i może w jej ramach powstać naprawdę dobra opowieść... pod warunkiem, iż twórcy ograniczą liczbę wątków.