Weź znaną (ale nie za bardzo) postać z przeszłości (ale nie nazbyt odległej). Osadź w jej roli popularną aktorkę/aktora – każ jej/mu odejść od dotychczasowego wizerunku: z amanta zrób postać charakterystyczną, z seksbomby – kobietę zmęczoną życiem. Dobrze sprawdzają się powiększane nosy, doklejane zwały tłuszczu, makijaż zmieniający rysy twarzy albo przynajmniej prześwitujące siwe włosy przez bujną czuprynę. Przynajmniej jeden Oscar (najmniej nominacja) – za rolę pierwszoplanową – gwarantowany. Tak się robi tak zwane oscarowe baity, które często się sprawdzają. Ale nie zawsze, czego doskonałym przykładem jest "Lee. Na własne oczy" Ellen Kuras.
Gdyby ktoś szukał najbardziej typowego filmu biograficznego, takiego, który odhacza wszystkie punkty konwencji, ani na milimetr nie schodzi z najmocniej wydeptanej gatunkowej drogi, nie odstaje poziomem, ani w żadnej mierze nie próbuje wzbić się ponad przeciętność – należałoby mu wskazać właśnie film Kuras. Jest w nim wszystko, co najbardziej charakterystyczne dla tej konwencji: intrygująca bohaterka, rzekomo odkrywane tajemnice jej życia, interesujące czasy, miłość, konflikty i niepokoje, a do tego wielka gwiazda dająca aktorski popis, budując rolę nie na blichtrze aury własnej popularności, ale na zmęczeniu, powoli starzejącym się ciele i coraz wyraźniejszych rysach twarzy.
Funkcja gwiazdy ukazującej pełnię swoich aktorskich umiejętności przypadła w tym wypadku Kate Winslet, dla której to nie pierwszy film, w jakim odkrywa przed widownią inne atuty niż piękna twarz i powaby ciała (choć tych również nie brakuje). Jej kreacji najbliżej do tego, co zrobiła wcześniej w serialu "Mare z Easttown", gdzie grała zmęczoną, starganą przez życie kobietę w średnim wieku, próbującą utrzymać się na powierzchni dnia codziennego, jednocześnie szamocząc z pracą zawodową. Cokolwiek by o "Lee" mówić, to rola Winslet jest znakomita – wręcz zbyt dobra na tak przeciętne widowisko, zmarnowana bezpiecznym, bezbarwnym scenariuszem. Jej bohaterka – Lee Miller – wydaje się jedynym prawdziwym elementem konwencjonalnie przedstawianej rzeczywistości II wojny światowej. Ale choćby ona nie jest niestety w stanie tchnąć życia w scenografię, fabułę, a przede wszystkim – konwencję.
Miller była muzą artystów i popularną modelką. Stanowiła część artystycznej bohemy pierwszej połowy XX wieku. Jednak blichtr, lekkość życia i odchodzące powaby cielesnej powłoki jej nie wystarczały. I wtedy chwyciła za aparat fotograficzny, by postawić siebie po drugiej stronie, uwalniając tym samym od ciężaru męskiego spojrzenia. Właśnie otaczający ją mężczyźni okażą się źródłem jej problemów. A Kuras zbudowała wokół relacji z nimi zaczątek kolejnych konfliktów. Reżyserka widzi w Miller przede wszystkim silną, bezkompromisową kobietę, która musi wywalczyć dla siebie należne jej miejsce w zmaskulinizowanym świecie. Ma ku temu wszelkie predyspozycje: talent, umiejętności i mocne łokcie. Fabuła składa się więc z kolejnych scen boksowania z mężczyznami, którzy mówią jej, co wolno, a czego nie.
Ale zanim Miller zacznie się rozpychać, najpierw się zakocha. Nieważne, jak bardzo twórczyni zależałoby na pokazaniu silnej, niezależnej i pewnej siebie bohaterki, w klasycznym biopicu pikanteria, seks, romans i miłość muszą być. Z tego też powodu pierwsze sceny to obraz sielankowego Lazurowego Wybrzeża i miłosnych uniesień, które zaprowadzą bohaterkę w ramiona Rolanda Penrose’a, granego przez Alexandra Skarsgarda. A następnie do Londynu. Bo o ile można walczyć o swoje ze wszystkimi mężczyznami wokół, o tyle za własnym należy ruszyć bez mrugnięcia okiem.
Ale akcja zawiązuje się na dobre dopiero wtedy, gdy rozpoczyna się wojna – Roland wyrusza na front, a Miller ma przypaść w udziale rola osamotnionej kobiety w bombardowanym Londynie. Ani jej to w głowie, więc rusza do redakcji "Vogue’a" z propozycją zostania korespondentką wojenną. I tu zaczyna się jej podwójna batalia – jedna z czyhającym w sąsiednim oknie snajperem albo wrogiem rozkładającym miny przeciwpiechotne, a druga z poważnymi mężczyznami na wysokich stołkach, którzy nie życzą sobie kobiet na froncie.
I choć w tym wątku Kuras dopatruje się źródła napięć i konfliktów, to ostatecznie dramaturgii starcza jedynie na kilka scen, parę mocniejszych dialogów i jedną czy dwie wkurzone miny Winslet. Okazuje się bowiem, iż przeciwności losu są łatwe do pokonania, mężczyźni bez problemu odpuszczają i da się ich owinąć wokół palca. Gorzej jest ze snajperami i wybuchającymi bombami – dzięki czemu otrzymujemy kilka bardziej widowiskowych scen. Poza tymi kilkoma fragmentami wojenna proza pokazana jest bez werwy i wewnętrznej dramaturgii. Jedyne, co jest w stanie zrobić wrażenie, to wizyta bohaterów w obozie koncentracyjnym, w którym Miller wykonała jako jedna z pierwszych osób fotograficzną dokumentację. Choć kto wie, czy jeszcze większego wrażenia nie robi scena w mieszkaniu Hitlera, a dokładnie – w jego łazience, gdzie Miller postanowiła się wykąpać, co oczywiście udokumentowała stosowną fotografią.
Ale energia choćby tego fragmentu bierze się raczej z osobowości bohaterki, która nie bała się ekscesu i przekroczenia, co sprawiło, iż zapisała się jako jedna z gigantek fotografii. W filmie ta jej wielkość ujawnia się niejako wbrew użytej konwencji, którą bohaterka zwyczajnie rozsadza, zresztą nie bez udziału Winslet. To jeden z tych filmów, w których trudno wskazać konkretne nietrafione decyzje – określone miejsca, jakie zawiodły. Bowiem słabość znajduje się w samym fundamencie, bierze się z nietrafionych decyzji podjętych na samym początku – Miller zwyczajnie nie wpasowuje się w przyciętą, sztywną konwencję biopicu, który zamienił ją w postać mniejszą i bardziej prozaiczną niż faktycznie była. Największym zarzutem wobec filmu byłaby więc jego bezczelna przeciętność – alergiczny wręcz stosunek do ryzyka, eksperymentu i przekroczenia. Czyli tego wszystkiego, czym była twórczość Miller.
Gdyby ktoś szukał najbardziej typowego filmu biograficznego, takiego, który odhacza wszystkie punkty konwencji, ani na milimetr nie schodzi z najmocniej wydeptanej gatunkowej drogi, nie odstaje poziomem, ani w żadnej mierze nie próbuje wzbić się ponad przeciętność – należałoby mu wskazać właśnie film Kuras. Jest w nim wszystko, co najbardziej charakterystyczne dla tej konwencji: intrygująca bohaterka, rzekomo odkrywane tajemnice jej życia, interesujące czasy, miłość, konflikty i niepokoje, a do tego wielka gwiazda dająca aktorski popis, budując rolę nie na blichtrze aury własnej popularności, ale na zmęczeniu, powoli starzejącym się ciele i coraz wyraźniejszych rysach twarzy.
Funkcja gwiazdy ukazującej pełnię swoich aktorskich umiejętności przypadła w tym wypadku Kate Winslet, dla której to nie pierwszy film, w jakim odkrywa przed widownią inne atuty niż piękna twarz i powaby ciała (choć tych również nie brakuje). Jej kreacji najbliżej do tego, co zrobiła wcześniej w serialu "Mare z Easttown", gdzie grała zmęczoną, starganą przez życie kobietę w średnim wieku, próbującą utrzymać się na powierzchni dnia codziennego, jednocześnie szamocząc z pracą zawodową. Cokolwiek by o "Lee" mówić, to rola Winslet jest znakomita – wręcz zbyt dobra na tak przeciętne widowisko, zmarnowana bezpiecznym, bezbarwnym scenariuszem. Jej bohaterka – Lee Miller – wydaje się jedynym prawdziwym elementem konwencjonalnie przedstawianej rzeczywistości II wojny światowej. Ale choćby ona nie jest niestety w stanie tchnąć życia w scenografię, fabułę, a przede wszystkim – konwencję.
Miller była muzą artystów i popularną modelką. Stanowiła część artystycznej bohemy pierwszej połowy XX wieku. Jednak blichtr, lekkość życia i odchodzące powaby cielesnej powłoki jej nie wystarczały. I wtedy chwyciła za aparat fotograficzny, by postawić siebie po drugiej stronie, uwalniając tym samym od ciężaru męskiego spojrzenia. Właśnie otaczający ją mężczyźni okażą się źródłem jej problemów. A Kuras zbudowała wokół relacji z nimi zaczątek kolejnych konfliktów. Reżyserka widzi w Miller przede wszystkim silną, bezkompromisową kobietę, która musi wywalczyć dla siebie należne jej miejsce w zmaskulinizowanym świecie. Ma ku temu wszelkie predyspozycje: talent, umiejętności i mocne łokcie. Fabuła składa się więc z kolejnych scen boksowania z mężczyznami, którzy mówią jej, co wolno, a czego nie.
Ale zanim Miller zacznie się rozpychać, najpierw się zakocha. Nieważne, jak bardzo twórczyni zależałoby na pokazaniu silnej, niezależnej i pewnej siebie bohaterki, w klasycznym biopicu pikanteria, seks, romans i miłość muszą być. Z tego też powodu pierwsze sceny to obraz sielankowego Lazurowego Wybrzeża i miłosnych uniesień, które zaprowadzą bohaterkę w ramiona Rolanda Penrose’a, granego przez Alexandra Skarsgarda. A następnie do Londynu. Bo o ile można walczyć o swoje ze wszystkimi mężczyznami wokół, o tyle za własnym należy ruszyć bez mrugnięcia okiem.
Ale akcja zawiązuje się na dobre dopiero wtedy, gdy rozpoczyna się wojna – Roland wyrusza na front, a Miller ma przypaść w udziale rola osamotnionej kobiety w bombardowanym Londynie. Ani jej to w głowie, więc rusza do redakcji "Vogue’a" z propozycją zostania korespondentką wojenną. I tu zaczyna się jej podwójna batalia – jedna z czyhającym w sąsiednim oknie snajperem albo wrogiem rozkładającym miny przeciwpiechotne, a druga z poważnymi mężczyznami na wysokich stołkach, którzy nie życzą sobie kobiet na froncie.
I choć w tym wątku Kuras dopatruje się źródła napięć i konfliktów, to ostatecznie dramaturgii starcza jedynie na kilka scen, parę mocniejszych dialogów i jedną czy dwie wkurzone miny Winslet. Okazuje się bowiem, iż przeciwności losu są łatwe do pokonania, mężczyźni bez problemu odpuszczają i da się ich owinąć wokół palca. Gorzej jest ze snajperami i wybuchającymi bombami – dzięki czemu otrzymujemy kilka bardziej widowiskowych scen. Poza tymi kilkoma fragmentami wojenna proza pokazana jest bez werwy i wewnętrznej dramaturgii. Jedyne, co jest w stanie zrobić wrażenie, to wizyta bohaterów w obozie koncentracyjnym, w którym Miller wykonała jako jedna z pierwszych osób fotograficzną dokumentację. Choć kto wie, czy jeszcze większego wrażenia nie robi scena w mieszkaniu Hitlera, a dokładnie – w jego łazience, gdzie Miller postanowiła się wykąpać, co oczywiście udokumentowała stosowną fotografią.
Ale energia choćby tego fragmentu bierze się raczej z osobowości bohaterki, która nie bała się ekscesu i przekroczenia, co sprawiło, iż zapisała się jako jedna z gigantek fotografii. W filmie ta jej wielkość ujawnia się niejako wbrew użytej konwencji, którą bohaterka zwyczajnie rozsadza, zresztą nie bez udziału Winslet. To jeden z tych filmów, w których trudno wskazać konkretne nietrafione decyzje – określone miejsca, jakie zawiodły. Bowiem słabość znajduje się w samym fundamencie, bierze się z nietrafionych decyzji podjętych na samym początku – Miller zwyczajnie nie wpasowuje się w przyciętą, sztywną konwencję biopicu, który zamienił ją w postać mniejszą i bardziej prozaiczną niż faktycznie była. Największym zarzutem wobec filmu byłaby więc jego bezczelna przeciętność – alergiczny wręcz stosunek do ryzyka, eksperymentu i przekroczenia. Czyli tego wszystkiego, czym była twórczość Miller.