Lato Charli XCX w erze Taylor Swift, czyli wakacje, jakich potrzebowaliśmy

krytykapolityczna.pl 1 miesiąc temu

Jeśli macie dosyć ugrzecznionych i przeambitnych perfekcjonistek, które przekonują na Instagramie, iż życie składa się wyłącznie z jogi, ciężkiej pracy i zielonych koktajli, przyłączcie się do imprezowiczki Charli XCX. Tu zieleń spod znaku „brat” ma zupełnie inne, bo uwalniające od przymusu bycia idealną znaczenie.

Odpuszczanie sobie choćby w okresie ogórkowym nie oznacza jednak politycznej ignorancji. Brat może czasem pleść banialuki po trzech dniach spędzonych na grubym melanżu, ale apolityczna, bezrefleksyjna i nijaka z pewnością nie jest. Krystalicznie czysta też nie – i takiej nie udaje. A to bardzo odświeżające w popie.

Amerykańska multimilionerka Taylor Swift zwlekała latami z publicznymi deklaracjami – tęczowymi, prodemokratycznymi czy feministycznymi. Działo się tak, mimo iż gwiazda, która ma za sobą rzesze swifties reagujących niekiedy groźbami śmierci za brak przynależności do jej fanklubu (w obawie o bezpieczeństwo serwis Paste ukrył nazwisko krytyka, by ten mógł swobodnie wyrazić sceptycyzm wobec jej twórczości), a także operuje wpływami większymi niż niejeden polityk (i wcale nie myślę o generowanym przez nią śladzie węglowym).

Teraz świat wstrzymuje oddech, zastanawiając się, czy Miss Americana w ogóle wypowie się na temat pochłaniających uwagę uprzywilejowanego świata wyborów w USA. Palmę pierwszeństwa w tej materii jednak musi oddać innej twórczyni.

Koalicja slime green

Kursująca pomiędzy Londynem a Los Angeles Brytyjka Charli XCX, nie czekając choćby na oficjalne zatwierdzenie nowej kandydatki demokratów na prezydentkę, zdążyła już ogłosić, iż Kamala Harris jest brat. Spece od PR-u polityczki natychmiast podchwycili temat i zmienili tło jej kampanijnego profilu na kolor tegorocznego lata.

Chodzi o slime green, odświeżający po zeszłorocznym szale na Barbie-róż i widniejący na szóstym studyjnym albumie Charlotte Emmy Aitchison, doskonale przyjętym przez słuchaczki i recenzentów (co potwierdza deklasująca tegoroczne dokonania wszystkich popowych artystów ocena 95 na Metacritic).

Pseudonimu Charli XCX dzisiejsza 31-latka już w nastoletniości używała jako nicka na komunikatorze MSN, pamiętającym zamierzchłe internetowe czasy takich portali jak MySpace, od którego artystka zaczynała swoją muzyczną przygodę. Gdy do listy zaczynających kariery w tym serwisie artystów dodamy inspirujące Brytyjkę elektro spod znaku Justice, popową Uffie i alternatywną Peaches, można mieć wątpliwości, czy istnieje coś bardziej milenialsowego; coś, czego zetki nie mają prawa znać z innych źródeł niż odkurzany po latach serial Skins. Ale w sumie wiek nie ma tu aż takiego znaczenia.

Charli XCX jest bowiem uwielbiana przez różne pokolenia, a teraz, za sprawą swojej agitacji politycznej wyrażonej jednym krótkim tweetem, może zmotywować najmłodsze generacje do głosowania na Harris, sklejając amerykańskie społeczeństwo pod zielonym sztandarem w imię antytrumpowskiego ruszenia.

Tak przynajmniej twierdzą poważni ludzie w poważnych programach publicystycznych. W studiu telewizyjnym CNN brat, czyli tytuł ultratanecznej płyty, którą już ochrzczono krążkiem wakacji, a może i całego 2024 roku, pojawiał się co chwila.

Nawet Polska Agencja Prasowa poświęciła uwagę „cenionej przez wiele osób za unikatową reinterpretację muzyki popularnej” Charli, wskazując, iż wylansowany przez nią brat, w wolnym tłumaczeniu oznaczający brzdąca/bachora, a w popkulturze – tej online i offline – urastający do miana najgorętszego trendu, stylu, a choćby filozofii życia (lore, core i aestethics w jednym) – może mieć niebagatelne znaczenie dla kampanii prezydenckiej.

Na portalu CNN przeczytacie tekst zaczynający się od słów: „Podczas gdy Swifties i BeyHive marzą o świecie, w którym Taylor Swift i Beyoncé spotykają się, aby wspólnie poprzeć wiceprezydent Kamalę Harris jako kandydatkę demokratów na prezydenta, jedna piosenkarka już rozkręca tę imprezę”. A melanże w stylu Charli XCX, która wyrosła na muzyce klubowej i już jako nastolatka występowała na rave’ach, to nie byle co.

Nie trzeba nikomu chyba przypominać, iż polityczność, równość, inkluzywność, a także romansująca z mainstreamem, a potem często niego monetyzowana i pożerana awangarda to cechy charakteryzujące wychodzącą z undergroundowych parkietów kulturę – od narodzin disco aż po alternatywne techno. Dlatego queery, kobiety czy mniejszości etniczne miały tam swoje miejsce choćby wtedy, gdy przewodzenie scenie klubowej próbowali zawłaszczyć biali kolesie.

Estetyka brat

Charli jako młoda kobieta, córka hinduskiej imigrantki z Ugandy i Brytyjczyka, bękart alternatywy i popu, w pewnym sensie próbuje wypowiedzieć posłuszeństwo regułom obowiązującym w branży. Zaprzeczyła instagramowo-tiktokowemu wzorcowi estetycznemu, tzw. clean girl aestethics, czyli ideałowi schludnej, porządnej, ambitnej i wiecznie samodoskonalącej się, noszącej głównie beże i biele dziewczyny, która spełnia wysokie oczekiwania, często bez świadomości, iż wyrastają one z patriarchalnych wzorców i są próbą wpisania się w konserwatywne męskie spojrzenie – przy jednoczesnej odmowie stawania się seksbombą czy pick me girl.

Ale choćby gdy clean girl jest jednocześnie girlboss i mówi o feminizmie, zwykle jest to jego liberalna odsłona, nastawiona na indywidualny rozwój, sukces i perfekcjonizm. Brakuje miejsca na pęknięcia, na inne siostrzeństwo niż to na pokaz. W dodatku, jak pisze Zoe Williams w „Guardianie”, jest to ideał bardzo kosztowny, a więc osiągalny dla wąskiej grupy uprzywilejowanych.

Dla Charli jako „irytującej, brudnej, hedonistycznej, nienoszącej stanika” laski faceci żądający schludnych albo seksownych dziewczyn w ogóle nie są tematem. Interesuje ją własna podmiotowość, zabawa, relacje z innymi kobietami, ale i jej wewnętrzne przeżycia. Wybiera alternatywną modę, która choćby wykorzystując drogie marki, często sięga po techniki DIY, modę vintage czy lumpeksy.

Na outfit brat składa się paczka fajek, zapalniczka bic i biały top na ramiączkach, noszony oczywiście bez bielizny. Brat girl może – jak w teledysku do singla 365 – ćwiczyć pilates, ale z kieliszkiem wina w ręku, albo jednocześnie tego nie robić, bawiąc się na imprezie przez trzy dni i potem zalegać w łóżku, przeżywając załamanie.

Wokalistka przekonuje, iż każdy, niezależnie od płci może być brat i wieść styl życia, którego nie da się po prostu kupić. Warunek jest jeden: musisz żyć w zgodzie ze sobą i zdawać sobie sprawę, iż bycie perfekcyjną jest niemożliwe, a w kulturze skoncentrowanej na „ja” stawiać na samouwielbienie z jednoczesną świadomością bycia słabą, kruchą, zazdrosną i podatną na zranienie. W takiej narracji może się odnaleźć całkiem sporo osób – zarówno zakochana w kapitalizmie girlboss, która wreszcie sobie odpuszcza, jak i „alternatywka”.

Dziennikarka „Guardiana” dodaje, iż estetyka Charli – wizualna, psychologiczna i muzyczna, gdzie prym wiodą elektroniczne przestery i autotune – kojarzy jej się choćby nie z bohaterką Fleabag, która ze swoich niedoskonałości oraz żonglowania dwoma biegunami samooceny uczyniła znak rozpoznawczy, czy choćby z kulturą ladette, wiecznie imprezujących łobuziar z lat 90., ale z latami 80. i rokiem 2008, czyli momentami recesji, gdy ludzie zmęczeni waleniem się świata zwracają się ku hedonistycznemu imprezowaniu. Bo co innego nam pozostało?

Ścieżka dźwiękowa do upadającego świata

W bieżącym kontekście imprezę można wymienić na wyborczy spektakl. To truizm, iż wybory – zwłaszcza amerykańskie – to wydarzenie plasujące się gdzieś między konkursem popularności i piękności a walkami wrestlerów na ringu. A skoro tak, to nie zapominajmy, iż każde widowisko obok zapasów prażonej kukurydzy potrzebuje dobrej ścieżki dźwiękowej. Aż chce się powiedzieć: Kamalo Harris – muzycznie wygrałaś to starcie (do playlisty dołączyła też w międzyczasie Beyoncé, użyczająca polityczce w kampanii utworu Freedom).

Na wiecu Donalda Trumpa śpiewa Kid Rock, którego szczęśliwie wiele osób czytających ten tekst choćby nie kojarzy. Dość symboliczne jest zestawienie go z popierającą Harris autorką przebojów lata 2024, zwłaszcza iż w 2008 roku Rock wylansował zamęczony w rozgłośniach radiowych przebój All Summer Long, w którym mieszały się sample do bólu amerykańskich i przebrzmiałych klasyków jak Sweet Home Alabama.

Jeśli naprzeciwko starego, dziaderskiego i rockistowskiego świata, w którym rządzi seksizm, nacjonalistyczne samouwielbienie w ameryczkowym wydaniu i rasizm, stają wyzwolone laski o nie-białych korzeniach, to możemy uznać, iż polityczna gra staje się wreszcie czymś więcej niż zgadywaniem, który uprzywilejowany koleś dostanie więcej kasy na kampanię i nie zaśnie na własnym wiecu. I iż to lato wciąż maluje się na zielono, a nie krwią draśniętego kulą socjopaty.

Oczywiście łatwo zbyć te nadzieje zarzutami o naiwną wiarę w moc popkultury, przypominając jednocześnie, iż córka imigrantów z Jamajki i Indii Kamala Harris jest przecież reprezentantką zepsutego, kapitalistycznego systemu. Jako prokuratorka wsadzała do więzień ludzi za posiadanie trawki, brała pieniądze na poprzednią kampanię od złoli z Doliny Krzemowej i wspiera Izrael oraz AIPAC. Niektórzy wieszczą, iż brat summer, które zapoczątkowała wspierająca w social mediach Palestynę, ale kumplująca się z syjonistką i będąca wnuczką brytyjskiego kolonialisty Charli, właśnie umarło.

fot. X @katherine_krueger

Ale choćby jeżeli przestaniemy koncentrować się jedynie na wyborach w USA, nie lekceważąc kwestii ludobójstwa w Gazie, nie sposób nie dostrzec, iż Brytyjka wywołała inny koniec, o którym popkultura łatwo nie zapomni. I nie, wcale nie mam tu na myśli ogłoszenia martwą Taylor Swift, na co pozwolili sobie fani Charli.

Koniec ery królowej śniegu

A może jednak? Nie sposób przemilczeć faktu, iż na koncertach Brytyjki skandowano wymierzone w Miss Americanę hasła. Charlotte od razu ostrzegła, iż tego typu stwierdzenia nie będą przez nią tolerowane. Zdaje się jednak, iż nie chodzi o realne grożenie śmiercią, ale o śmierć pewnej ery i przychodzącą po niej wakacyjną, bezczelnie zieloną odwilż.

Okazuje się, iż despotyczne rządy chciwej pseudofeministki i królowej śniegu kapitalizmu w branży muzycznej przestały być oczywiste. Zaznaczę, iż te bardzo niemiłe przymioty nie pochodzą ode mnie, a od części fanów samej Swift, którzy powoli zaczynają mieć zwyczajnie dość monetyzowania absolutnie wszystkiego, czego dotknie się ich ulubienica, i bycia za wszelką cenę prymuską próbującą deklasować każdą potencjalną rywalkę w popie. Charli w tym szkolnym uniwersum byłaby prawdopodobnie łebską wagarowiczką.

Pojedynek opisał „Guardian” w tekście o wiele mówiącym tytule Taylor Swift mogła podbić listy przebojów, ale Charli XCX uchwyciła ducha czasu. Można się oburzać, iż media znów rozdmuchują konflikt, który w branży muzycznej funkcjonuje jako sprawdzone, w dodatku mocno patriarchalne marketingowe narzędzie do wzmacniania sprzedaży i zainteresowania. Wystarczy wspomnieć choćby węszenie wiecznej inby pomiędzy Britney Spears a Christiną Aguilerą. W dobie social mediów bazujących na angażowaniu negatywnych emocji i maksymalnym podkręcaniu polaryzacji walka dwóch gwiazd popu sprawdza się szczególnie, a i bywa wzmacniana rozlicznymi teoriami spiskowymi.

Słuchaj podcastu autorki tekstu:

Spreaker
Apple Podcasts

Za te ostatnie trudno jednak uznać zarzut stawiany Swift, iż ilekroć na horyzoncie pojawia się nowa piosenka czy album innej gwiazdy, Taylor robi wszystko, by ją przyćmić swoją popularnością. „Ona tego chce. Mówiła mi tyle razy, iż pragnie tego bardziej niż ktokolwiek inny. I jakie to niesamowite – dostaje dokładnie to, czego chce. Jest zdeterminowana i myślę, iż to się naprawdę opłaciło” – tak upór blond ulubienicy Ameryki i reszty świata podsumowała Lana Del Rey.

Gdy wszystko wskazywało na to, iż w czerwcu brat wyląduje na szczycie brytyjskiej listy najlepiej sprzedających się albumów, media obiegła wiadomość, iż w tym samym czasie swój kramik otwiera Taylor. Nie, nie wydała nowej płyty, ale sześć luksusowych, dostępnych tylko na Wyspach reedycji The Tortured Poets Department, która premierę miała w kwietniu.

„W USA największym zagrożeniem dla dotychczasowej passy Tortured Poets na pierwszym miejscu był najnowszy album [Billie – przyp. aut.] Eilish, Hit Me Hard and Soft. Kiedy album ukazał się w połowie maja, Swift wypuściła trzy nowe warianty albumu cyfrowego do pobrania i nową wersję albumu na CD […] Każdy wariant albumu zawiera nowy utwór, dostępny wyłącznie dla tej wersji albumu, co zachęca fanów-kolekcjonerów do kupowania każdej nowej wersji. Fani postrzegali nagły napływ nowej muzyki jako strzał w stronę Eilish i próbę zablokowania jej miejsca na szczycie, co ostatecznie albumowi się udało. Tydzień później Swift wypuściła trzy kolejne luksusowe warianty Tortured Poets, tym samym ponownie blokując Eilish na pierwszym miejscu” – pisze Shaad D’Souza, wskazując, iż zarówno on sam, entuzjasta muzyki Swift, jak i inni jej słuchacze są tą taktyką zmęczeni. Ale chętnych do kupowania reedycji nie brakuje, rynek zweryfikował, monopolistka Taylor wygrywa.

Konfesje na afterze

Co na to Charli? Podejrzewam, iż jej buńczuczna natura albo wyprodukowana (choć bardzo przekonująca w swojej autentyczności) persona sceniczna skwitowałaby to refrenem swojego starego hitu wylansowanego przez duet Icona Pop – „I don’t care, I love it”, bawiąc się dalej w najlepsze za djką. Z albumu brat wiemy jednak, iż rozkminy na temat popularności, sukcesu i porównywania się z innymi nie są jej obce.

W piosence Sympathy is a knife, którą niektórzy interpretują jako opowieść właśnie o Taylor, Charli przyznaje wprost, iż „ta jedna dziewczyna wyczuwa jej niepewność”, iż „gdyby choćby próbowała, nigdy nie będzie tą dziewczyną”. W I might say something stupid wskazuje, iż jest „sławna, ale nie wystarczająco”. W ogóle obfitość konfesyjnych tekstów przypominających prywatne notatki z dziennika, rozmowy z najbliższymi przyjaciółmi, terapeutą lub ludźmi po emce na afterze można uznać za pewien przełom w świecie, który lubi kreować się na idealny, silny i wiecznie do przodu. Ale dopiero utwór Girl, so confusing pokazuje, co przymus rywalizacji i poczucia ciągłego niezasługiwania na coś lub bycia niewystarczającą robi dziewczynom takim jak brytyjska artystka.

Do nagrania jej alternatywnej wersji Charli zaprosiła Lorde, którą często z nią mylono, pytając o dokonania Nowozelandki. Autorka brat czuła z tego powodu ogromną frustrację, niekiedy zazdrość o sławę rzekomej rywalki. Ale znów zrobiła coś zaskakującego i pozwoliła koleżance z branży dopisać coś od siebie do piosenki o dezorientującym fakcie bycia dziewczyną. Dzięki temu otrzymaliśmy do bólu szczery kawałek, w którym padają wyznania o odczuwanej presji, skutkujące na przykład zaburzeniami odżywiania.

Jeśli prawdziwe siostrzeństwo istnieje, to słychać je właśnie w tym utworze, co w porównaniu do mocno dziś grającej na siebie gwieździe formatu Taylor wydaje pożądanym orzeźwieniem, może choćby zmianą kierunku, w jakim podąża popkultura. Wiem, to myślenie życzeniowe, ale jeżeli choćby potrwa tylko przez wakacje, to Charli i Lorde – dzięki, było warto.

W swoim poprzednim tekście o Swift pisałam, „że jest odpowiedzią na fantazję o ożywieniu najsłynniejszej lalki na świecie, na co wskazywał Michał R. Wiśniewski, gdy pisał, iż artystka osiągnęła to, o czym plastikowa Barbara – także ta z kasowego filmu Grety Gerwig – »mogła tylko marzyć – stała się kobietą sukcesu«”.

Charli, która nagrała piosenkę do ścieżki dźwiękowej Barbie, idzie jednak dalej i pyta, czym jest ów sukces i czy faktycznie przynosi on spełnienie, a przede wszystkim – czy można go osiągnąć na własnych zasadach, myśląc o czymś więcej niż wyniki komercyjne i bycie produktem z wizerunkiem wymyślonym od A do Z.

Warto zauważyć, iż Brytyjka już w wieku 16 lat podpisała kontrakt na kilka płyt z wytwórnią Atlantic, z którą bez przerwy mniej lub bardziej otwarcie negocjowała bycie sobą, wiecznie balansując na krawędzi mainstreamu i alternatywy. I choć w ciągu ostatniej dekady raz za razem wspinała się na listach przebojów, nie porzucając współpracy z ikonami współczesnej pop-awangardy takimi jak Sophie, to chyba dopiero sukces poprzedzającego brat albumu Crush wreszcie spełnił oczekiwania wytwórni. Krążek doskonale się sprzedał, ale niekoniecznie – jak sama przyznała sama Charli – dał jej satysfakcję. Zauważyli to także recenzenci.

„Piąty longplay Brytyjki to bodaj najmniej zajmująca pozycja w jej dotychczasowej dyskografii, album doskonale dopasowany do gustów jak najszerszej publiczności, miejscami dość nijaki. Może na tym polega jednak przewrotność tego gestu? Na domknięciu kontraktu albumem, którego oczekiwano od niej na początku kariery? I to wydaje się najbardziej pocieszające: Charli XCX śmiało mogłaby coś takiego zrobić” – pisał Mateusz Witkowski na łamach Dwutygodnika.

Dziś można by rzec, iż na brat, który bardziej niż mainstreamowemu popowi kłania się klubowym klasykom albo współczesnemu, intensywnemu hyperpopowi z internetowymi korzeniami, Charli wydaje się wierna swojej intuicji, dobrze się bawi, nie idzie na kompromisy i porywa tłumy. Nie udaje, iż ma wszystko przemyślane, ale też trudno ją nazwać bezrefleksyjną gówniarą, choć na bezpośredniości i dziewczyńskości opiera całą estetykę. W wywiadach mówi, iż być może ostatecznie całkowicie zrezygnuje z muzyki i iż nie może się doczekać, aż „w popie pojawi się ktoś naprawdę zimny, podły i lodowaty, kto może choćby gardzi swoimi fanami”, a nie robi wszystko pod oczekiwania szerokiej publiki.

Mocna konstatacja, która może być tylko prowokującą kreacją wciąż przecież uprzywilejowanej laski. Takiej, która na serio traktuje własną podmiotowość, ale zupełnie nie na serio wizerunek. W świecie, w którym do wyboru jest zło i mniejsze zło – chyba wolę świat tańczący do hitów bezczelnej Charli niż perfekcyjnej Taylor Swift. A może jestem milenialką, która wciąż czuje się bachorzycą i nie chce dorosnąć. Ale wiecie co? I’m just living that life.

Idź do oryginalnego materiału