Wrzesień przyniósł do klasy nową uczennicę – Jadzię. Była tak drobna i wątła, iż zdawało się, iż mocniejszy podmuch wiatru połamie ją jak patyczek. Zawsze nosiła gruby sweter, spod którego wystawały ostre, chude ramiona. Rzadkie, jasne włosy były splecione w cieniutkie warkoczyki przyozdobione wielkimi różowymi kokardami. Jej ogromne oczy na bladej, trójkątnej twarzy patrzyły smutno i zdziwionie.
Wysoki, sportowy Bartosz od razu uznał ją za księżniczkę z bajki, którą trzeba chronić – i z zapałem zabrał się do tego zadania. Dziewczyny natomiast od razu ją znienawidziły.
– Patrzcie na nią – chuchro, a takie ma wymagania! Ledwo zipie, a już najlepszego chłopaka sobie upatrzyła – szeptały zjadliwie na przerwach.
Jadzia nie jadła w szkole. Obiady w stołówce przyprawiały ją o mdłości. Codziennie przynosiła wielkie jabłko, odgryzała malutkie kąski i przeżuwała tak wolno, iż choćby przez całą długą przerwę nie zdążyła go zjeść. Dziewczyny prychały, widząc w koszu niedojedzoną, ogromną ogryzinę. Bartosz pochłaniał swój obiad w mgnieniu oka i biegł do Jadzi, by ją pilnować.
Odprowadzał ją do domu i niósł jej tornister. Żaden z chłopaków nie śmiał się z niego – wiedzieli, iż Bartosz słynie z siły i nie warto z nim zadzierać. niedługo wszyscy przywykli, iż widuje się ich zawsze razem.
Bartosz stoczył ciężką walkę z rodzicami i po maturze nie wyjechał do Warszawy na studia. Było mu wszystko jedno, gdzie się uczyć, byle tylko nie rozstawać się z Jadzią. Zapisał się do technikum w rodzinnym mieście. Rodzice Jadzi uwielbiali Bartosza i bez obaw powierzali mu swoją córkę. Ona uczyła się dobrze, ale egzaminy zdawała ledwo żywa – na każdym niemal robiło się jej słabo. O dalszej nauce nie było mowy.
Jadzia była późnym dzieckiem, więc rodzice trzęśli się nad nią – Boże broń, żeby się przeziębiła czy zdenerwowała. Choć, prawdę mówiąc, wcale nie chorowała tak często.
Na rodzinnym zebraniu uznali, iż dla dziewczyny ważniejsze od wykształcenia jest dobre zamążpójście. A tu akurat wszystko się układało świetnie. Bartosz był idealnym kandydatem. Matka Jadzi, pracująca jako lekarka, załatwiła córce posadę sekretarki u ordynatora w przychodni. I tak Jadzia siedziała w recepcji, stukając w maszynie i odbierając telefony.
Tylko rodzice Bartosza nie pałali do niej sympatią. Nie o takiej synowej marzyli. Namawiali go, by się opamiętał – nie rozumie jeszcze, na jakie życie się skazuje. Nie będzie dla niego oparciem, może choćby nie urodzi…
Ale Bartosz w ogóle o tym nie myślał. Po prostu lubił opiekować się tą krucheńką dziewczyną. W jej towarzystwie czuł się jeszcze silniejszy. Podobało mu się, iż nie jest taka jak inne, a sposób, w jaki patrzyła na niego swoimi wielkimi szarymi oczami, też mu się podobał. Ale rodzice tak się zamęczali (i jego przy okazji) rozmowami o małżeństwie, iż w końcu oświadczył się Jadzi.
Jej rodzice byli zachwyceni – córka dostała takiego dobrego męża. Teraz mogą umrzeć spokojni, ich dziecko nie zginie. Prawda, Jadzia nie miała doświadczenia w prowadzeniu domu. Postanowili więc, iż młodzi zamieszkają u nich po ślubie, póki nie przywykną do wspólnego życia – w razie czego oni pomogą. Mieli też większe mieszkanie.
Rodzice Bartosza też byli zadowoleni. Przynajmniej syn nie będzie chodził głodny.
Młodzi żyli spokojnie i zgodnie. Nie mieli choćby o co się kłócić. Gdy Jadzia zaszła w ciążę, rodzice nie od razu uwierzyli. Brzuch choćby pod koniec był malutki. Poza tym nie widzieli między nimi żadnej namiętności. Kiedy kładli się spać, z ich pokoju nie dobiegał ani jęk, ani szept.
Jadzi nie pozwalano dźwigać nic cięższego niż książka, żeby donosiła dziecko. Rodzice choćby spania razem im teraz zabronili. W tym celu kupili drugą kanapę, na którą przenieśli Bartosza.
Nie podobało mu się spanie z dala od żony – zaczął nocować u rodziców. I znów wszyscy byli zadowoleni. Tylko rodzice w kółko gderali, iż niepotrzebnie związał się z tą chucherkowatą, iż całe życie będzie jej usługiwał. Wtedy się denerwował i uciekał do znajomych.
I właśnie jednego takiego wieczoru poznał Kasię – krępą, kształtną i wyrazistą brunetkę. Dwójka zdrowych młodych ludzi ciągnęła się do siebie z niepohamowaną siłą. Oboje stracili głowy – rzucali się sobie w ramiona jak głodne zwierzęta na zdobycz. A temperatura ich namiętności rosła z dnia na dzień.
Rodzice besztali Bartosza, iż ucieka od żony, gdy ta go najbardziej potrzebuje. Ale Jadzia jakoś specjalnie się nie przejmowała. Wsłuchiwała się w siebie, w nowe życie, które w niej rosło, i tylko tym była zajęta. Dziecko niespokojnie wierciło się w brzuchu i budziło w niej wilczy apetyt. Uspokajało się tylko na świeżym powietrzu. Dlatego Jadzia godzinami siedziała na balkonie i czytała.
Może dziecko miało inny temperament niż matka, a może znudziło mu się ciasne mieszkanie – dość, iż urodziło się przed czasem. Chłopiec był wprawdzie drobny, ale żywiołowy i bardzo podobny do ojca. choćby rodzice Jadzi to przyznali i cieszyli się z tego.
Bartosz w tym czasie był z Kasią. Dopiero następnego dnia zadzwoniła matka do pracy i powiedziała, iż został ojcem. Natychmiast przybiegł do szpitala, stał pod oknami i patrzał na swą wykończoną porodem Jadzię, która wydawała się jeszcze chudsza niż zwykle.
Gdy żonę z dzieckiem wypisano, Bartosz całą drogę do domu niósł synka na rękach. Jadzia była za słaba. Zadziwiające, iż w ogóle urodziła. Miała piersi jak nastolatka, ale mleka miała w bród – chłopak jadł, nabierał sił i w ciągu miesiąca zmienił się w pulchnego, zdrowego szkraba z donośnym głosem i znakomitym apetytem.
Rodzice wzięli na siebie wszystkie obowiązki związane z dzieckiem. Jadzi powierzono tylko spacery z wózkiem. Patrzyła na śpiącego synka i nie wierzyła, iż to jej dziecko. Nic po niej nie wziął, cały poszedł w Bartosza.
Z początku Bartosz śpieszył się po pracy do domu, do żony i syna. Potem znów zaczął wieczorami znA gdy Jadzia odeszła, spokojna i cicha jak zawsze, wszyscy zrozumieli, iż jej kruche ciało przetrwało tyle tylko dlatego, iż miało w sobie coś mocniejszego niż zdrowie – zwyczajną, cichą miłość, która nie potrzebowała słów, by trwać.