Czy „Królowa Charlotta” to serial potrzebny? A gdzie tam! Bez spin-offu „Bridgertonów” dałoby się przeżyć, ale miło go mieć i znów zanurzyć się w świecie, który jest choćby jeżeli nie lepszy, to przynajmniej znacznie ładniejszy od naszego.
Na ten dzień wyposzczeni fani „Bridgertonów” czekali od miesięcy: na platformie Netflix debiutuje dziś „Królowa Charlotta: Opowieść ze świata Bridgertonów„, czyli sześcioodcinkowy prequel kostiumowego hitu. A adekwatnie to nie tylko prequel, bo część akcji dzieje się w czasach regencji – czyli tych „współczesnych” z punktu widzenia „Bridgertonów” – a serial zawiera bardzo liczne easter eggi dla osób zaznajomionych z oryginałem, jak również popycha do przodu istotne wątki starszych wersji bohaterek.
Królowa Charlotta to romans bardzo w stylu Bridgertonów
Przede wszystkim jednak „Królowa Charlotta”, zgodnie ze swoim tytułem, skupia się na tytułowej władczyni, którą poznajemy jako 17-letnią dziewczynę, nie tyle choćby wydaną za mąż, co praktycznie sprzedaną królowi Anglii przez brata, oczywiście bez swojej wiedzy i zgody. Młodą Charlottę (India Amarteifio, „Sex Education”) spotykamy w roku 1761, w powozie wiozącym ją z rodzinnej Meklemburgii-Strelitz do dalekiej Anglii, gdzie ma spotkać tajemniczego króla i zostać jego żoną. Charlotta nie jest szczęśliwa i temu swojemu braku szczęśliwości daje głośny upust, w rozmowie z bratem nazywając wprost sytuację, w której się znalazła, i przy tym zabawnie narzekając na swoją obłędną suknię, trzymającą się ponoć tylko dzięki użyciu kości wieloryba. „Jestem wściekła i nie mogę oddychać” – krzyczy. Kilkuminutowa rozmowa rodzeństwa wystarczy, żebyśmy całkiem nieźle poznali bohaterkę i docenili występ Amarteifio, która błyskawicznie staje się młodszą wersją dostojnej władczyni granej przez charyzmatyczną Goldę Rosheuvel.
Ale casting młodej królowej to tylko jedna z wielu rzeczy, które Shonda Rhimes – showrunnerka i scenarzystka wszystkich odcinków – zrobiła bezbłędnie. „Królowa Charlotta”, nie będąc serialem specjalnie potrzebnym, jest serialem cudownym, idealnie wpisującym się w bajeczne uniwersum „Bridgertonów” i bardzo mądrze je rozbudowującym. W centrum uwagi stoi oczywiście sama Charlotta i jej małżeństwo z królem Jerzym III (Corey Mylchreest, „Sandman”). Choć nie jest to taki klasyczny romans, jakie oglądaliśmy w „Bridgertonach”, wciąż jest to przepiękna historia miłosna, w której elementy bajkowe przeplatają się z całym skomplikowaniem związanym z nietypową sytuacją obojga kochanków, wrzuconych w zaaranżowane małżeństwo, płodzenie następców tronu i inne dorosłe obowiązki, jak również z trudną do wyjaśnienia chorobą króla Jerzego oraz tym, jak Charlotta musi nauczyć się z tym żyć.
„Miłość to determinacja. Miłość to wybór, którego dokonujesz. Dokonujesz wyboru, by kogoś kochać i nie dajesz sobie żadnej innej opcji” – mówi w pewnym momencie dorosła królowa, co brzmi dość gorzko, ale to nie jest gorzki serial, pomimo pierwiastka tragedii, który obecny jest w tym romansie od początku do końca. Charlotta i Jerzy nie są parą skazaną na siebie i uwięzioną u swojego boku, są kochankami, w których – bardzo trudnej i mającej wiele wzlotów i upadków – relacji nie brakuje wielkiej namiętności i tak, prawdziwej miłości też. Jak to zwykle w „Bridgertonach” bywa, sceny seksu, jak również tańca, są gorące, zmysłowe, a między główną parą iskrzy aż miło.
To romans bardzo, ale to bardzo w stylu „Bridgertonów”, choć mający do pokonania wiele przeszkód, których Daphne i jej rodzeństwo nie znają. Ale historia miłosna to tylko jedna z kilku składowych „Królowej Charlotty”. Ten serial to także wiele różnych dyskusji o sprawach społecznych, począwszy od miejsca kobiet w społeczeństwie, a skończywszy na wyjaśnieniu zróżnicowania rasowego w XVIII-, a potem XIX-wiecznym światku angielskiej socjety. Czyli w pewnym sensie wypełnieniu luki w „Bridgertonach”.
Królowa Charlotta nie boi się mówić prawdy o kobietach
Choć młoda królewska para, Charlotta i Jerzy, stanowi serce miniserialu (który widziałam przedpremierowo w całości), a Jerzy choćby ma świetny własny odcinek, poświęcony pokazaniu tych samych wydarzeń z jego perspektywy, serial ma jeszcze jedną fenomenalną bohaterkę. Jest nią młoda Agatha Danbury (Arsema Thomas, aktorska debiutantka i dla mnie prawdziwy diament w tej obsadzie), zmagająca się z częścią tych samych problemów co królowa, a jednak reprezentująca nieco inny punkt widzenia. Oglądanie, jak Lady Danbury odkrywa siebie, pozbywa się krępujących ją więzów i zaczyna żyć po swojemu, to czysta przyjemność, zwłaszcza iż rewelacyjna Thomas włożyła w tę postać serce i duszę, prezentując różne barwy swojej bohaterki – z jednej strony bawiąc widzów absurdalnymi scenami seksu ze swoim małżonkiem, który mógłby być jej dziadkiem, a z drugiej stając na czele społecznej rewolucji.
W „Królowej Charlotcie” pojawia się tzw. Wielki Eksperyment, wyjaśniający, skąd tak duże zróżnicowanie etniczne na tym etapie historycznym i dlaczego w „Bridgertonach” ludzie o różnych kolorach skóry żyją razem w swego rodzaju utopii, gdzie rasizm wydaje się koszmarem z przeszłości. Shonda Rhimes robi to naprawdę dobrze, spójnie. Wychodząc od nutki historycznej prawdy – iż królowa Charlotta mogła mieć w sobie afrykańską krew – twórczyni serialu buduje bardzo oczywiście lukrowane, ale w realiach tego uniwersum wiarygodne uzasadnienie tego, jakim cudem angielscy arystokraci mogą być czarnoskórzy. A Agatha staje na pierwszej linii frontu walki o zmiany społeczne, prowadząc trudne negocjacje podczas herbatek z twardą, wpływową zakulisową graczką – księżniczką Augustą (Michelle Fairley, „Gra o tron”), matką króla.
Równie świadomie co do rasizmu „Królowa Charlotta” podchodzi do feminizmu i pozycji kobiet w tym ślicznym kostiumowym świecie. Jeszcze bardziej niż „Bridgertonowie”, „Królowa Charlotta” jest opowieścią o kobietach i ich zmaganiach, nie tylko z gorsetami. A także o kobiecej przyjaźni, w tym świecie stanowiącej coś bardzo cennego i skomplikowanego jednocześnie. Pod urokliwą oprawą skrywa się tutaj wiele historii – powiedziałabym, iż więcej niż w „Bridgertonach” – o pozycji kobiet w męskim świecie, o nierównowadze w związku, o samotności, spętaniu konwenansami, o rasizmie i o tym, jak wiele rzeczy w sumie się nie zmieniło do dziś dnia. Przykładowo, kiedy dyskutowany jest kolor skóry królowej na oficjalnym portrecie (Charlotta uważa, iż namalowano ją zbyt jasną, a według Augusty wciąż jest za ciemna), nie sposób nie skojarzyć tej sytuacji z Meghan Markle opowiadającą w wywiadzie z Oprah Winfrey, iż w Pałacu Buckingham roztrząsano kwestię tego, jak ciemne będą dzieci jej i Harry’ego.
Królowa Charlotta – prequel Bridgertonów warto obejrzeć
„Królowa Charlotta” ma więc wiele uroku, ale ma też swoje ambicje i ich nie ukrywa. A przy tym jest na tyle sprytnie skonstruowana, iż fani „Bridgertonów” nie powinni jej pomijać, jeżeli oglądając 3. sezon chcą w pełni rozumieć zarówno dalszy wątek samej królowej, jak i Lady Danbury (Adjoa Andoh) oraz Violet Bridgerton (Ruth Gemmell).
Choć z początku historie o nich wydają się być „doklejone” do spin-offu, z czasem nabierają rozpędu i świetnie ogląda się, jak zwłaszcza te dwie ostatnie panie nawiązują we „współczesnej” osi czasu zaskakująco głęboką i nieoczywistą więź. Zaskoczyć was może zwłaszcza stateczna mama Bridgerton, która tutaj przeżywa coś w rodzaju przebudzenia seksualnego. I tylko czekać, aż sama zacznie romansować, oczywiście nie zanadto ostentacyjnie. Warto dodać, iż oprócz trójki pań powraca również Hugh Sachs jako wierny Brimsley i on też ma swój młodszy odpowiednik – w którego wciela się Sam Clemmett, znany np. z „Muszkieterów” – oraz własną, poruszającą historię miłosną.
Podobnie jak „Bridgertonowie”, spin-off jest niesamowicie zrealizowany, z przepychem i ze smakiem. Kostiumy, stylizowane na epokę gregoriańską, to czysta bajka, peruki Charlotty są jeszcze większe i jeszcze bardziej fantazyjne, a bale można oglądać i oglądać. Powraca charakterystyczna muzyka – klasyczne wersje współczesnych hitów – i wiele innych detali, za które pokochaliśmy tę historyczną baśń ze współczesnym twistem. „Bridgertonowie” zrewolucjonizowali seriale kostiumowe, a „Królowa Charlotta” udanie się w tę rewolucję wpisuje, kiedy trzeba, czerpiąc ze znakomitego oryginału, a kiedy trzeba, chadzając własnymi ścieżkami i nie przepraszając za to.
Tak jak „Wiedźmin: Rodowód krwi” stanowił modelowy przykład, jak nie robić spin-offów, „Królowa Charlotta” pokazuje, jak je robić. To produkcja, która z jednej strony stoi na własnych nogach i może przyciągnąć do świata „Bridgertonów” osoby, których nie przekonał oryginał, a z drugiej – jest niemożliwa do pominięcia przez fanów oryginału ze względu na istotne powiązania. Ale przede wszystkim jest bardzo, bardzo dobra. Przepiękna, przeurocza i inteligentnie bawiąca się historycznymi faktami, by stworzyć z nich coś całkowicie własnego. Oglądajcie koniecznie i cieszcie się każdą minutą.