Dzisiaj obudziłem się o świcie. Słońce ledwo muskało wierzchołki drzew, gdy moja matka, Zofia Ignacówna, jeszcze wieczorem surowo przypomniała:
— Jutro, synu, masz być wcześnie na łące. Trzeba przygotować siano dla krowy. Zima tuż tuż.
— Mamo, dam sobie radę sam. Nie będę zawracać głowy Janowi, on też ma swoje siano do skoszenia — odparłem i poszedłem spać, nie przeczuwając nawet, jak jedyne użądlenie pszczoły zmieni całe moje życie.
Od dawna uchodziłem we wsi za człowieka osobnego. Nie dziwaka, ale i nie takiego jak wszyscy. Cichy, rozsądny, uprzejmy. Nie rzucał słów na wiatr, patrzył skromnie, a książkę zawsze miał przy sobie. Pracowałem jako mechanik w warsztacie — specjalista pierwszorzędny. Szefostwo ufało mi i szanowało. Ale serce? Wolne, puste, jakby czekało na coś wyjątkowego.
Miejscowe kobiety machały ręką: „Do niego nie podejdziesz!” Młodzież nazywała mnie „inteligentem”. A mój brat Jan, wesołek i dusza towarzysta, śmiał się:
— Bracie, zdychasz w samotności! choćby stara Halina cię swata — a ona ma już pod osiemdziesiąt!
— Idź lepiej do swojej Ewy — odgryzałem się z uśmiechem.
Ale w środku nie było mi do śmiechu. Czułem pustkę. Samotność. I strach. Poznać kogoś? O, nie…
Tego upalnego lipcowego dnia skosiłem już prawie całą łąkę, został tylko daleki kąt. Zmęczony, usiadłem, sięgnąłem po butelkę z wodą. Nagle usłyszałem głos.
— Ojej! Ależ boli…
Obejrzałem się. Stała dziewczyna — młoda, ładna. W dżinsach i koszulce z nadrukiem. Trzymała rękę poniżej łokcia i grymasiła z bólu. Zerwałem się, podbiegłem, zapominając o swojej nieśmiałości.
— Co się stało?
— Pszczoła. Użądliła… — prawie płakała. — Co robić?
— Spokojnie, już dobrze. Trzeba wyciągnąć żądło. Niech pani się nie boi.
Delikatnie i gwałtownie usunąłem żądło. Dziewczyna westchnęła, potem spojrzała zdziwiona:
— Już… już pan to zrobił? Naprawdę?
— Wszystko w porządku — skinąłem spokojnie. — choćby nie zauważyła pani. Jak pani na imię?
— Ania. A pana?
— Tomasz.
— Dziękuję, Tomaszu. Uratował mnie pan. Mieszka pan tutaj?
— Tak. Kosimy siano na zimę. A pani?
— Przyjechałam do ciotki Urszuli. Ona jest kierowniczką w przychodni. A ja… jestem nauczycielką w miejscowej szkole. Przyjechałam z miasta. Pracuję z maluchami. Postanowiłam zmienić życie.
Skinąłem tylko. I nic więcej nie powiedziałem. A ona odeszła, nie usłyszawszy, jak mocno ścisnęło mnie w środku.
Ania była jedną z tych kobiet, które przeżyły zdradę. Wyjechała z miasta, porzucając karierę i wszystko — byle tylko nie widzieć byłego i nie płakać w tych samych ścianach, gdzie zastała go z najlepszą przyjaciółką. Szukała spokoju. A znalazła — oczy Tomasza.
Ja zaś wróciłem do domu, jakby uniesiony. Przy kolacji milczałem. A potem, biorąc gitarę, nagle cicho zagrałem i zaśpiewałem. Brat i matka spojrzeli po sobie.
— Co cię ugryzło? — nie wytrzymał Jan. — Na łące rusalkę spotkałeś? Gadaj!
I opowiedziałem. O pszczole. O dziewczynie. O jej dłoniach i głosie. I o tym, jak bardzo chcę ją znowu zobaczyć. Jan klasnął w dłonie:
— Jutro idziemy do Stefana, męża Urszuli. On i ja pracujemy razem. Patrzcie go — Ania ma na imię. Ładne imię.
— Nie pójdę — zawahałem się.
— Pójdziesz! To twoja szansa. Nie przepuść jej, bracie. Naprzód!
Urszula przyjęła nas serdecznie, Ania — z lekkim uśmiechem. Ja nie wiedziałem, gdzie patrzeć. Jan prowadził rozmowę za nas obu. Ania się śmiała, Urszula spoglądała na siostrzenicę, aż w końcu szepnęła do Stefana:
— Patrz, jak na siebie patrzą… Oto nadchodzi szczęście.
Pod wieczór, gdy rozmowy ucichły, Ania pierwsza się odważyła:
— Taka piękna noc… Może przejdziemy się nad rzekę?
Ledwo kiwnąłem głową, serce mi waliło. I poszliśmy. Powoli, po piaszczystej drodze, gdzie powietrze pachniało trawą i nadzieją.
Rozmawialiśmy o życiu. O tym, jak samotni byliśmy. O książkach. O zdradach. O tym, jak chce się być z kimś, komu można ufać.
Gdy świtało, staliśmy na brzegu, trzymając się za ręce, nie chcąc ich puścić.
— Wiesz… — zacząłem cicho — teraz nie rozumiem, jak żyłem bez ciebie wcześniej.
— Ja też — szepnęła. — Nigdy nie myślałam, iż spotkam kogoś takiego… jak ty.
Dwa miesiące później we wsi huczało wesele. Już nie byłem tym cichym samotnikiem. Stałem się mężem. Takim, o jakim marzyła Ania.
— No i spotkali się, dwie połówki — powiedziała Urszula, patrząc, jak siostrzenica tańczy z mężem. — Na skoszonej łące. Pod brzękiem pszczoły.
A brat Jan tylko się uśmiechnął:
— Ano, bywa i tak. Jednym koszeniem — i na całe życie…
Dziś wiem, iż czasem los daje nam znaki tam, gdzie się ich najmniej spodziewamy. Wystarczy tylko wyjść na łąkę.