Frankenstein jest personą dobitnie zakorzenioną w światowej popkulturze. Niejednokrotnie stanowił inspiracje dla reżyserów, aktorów czy postaci filmowych. Teraz kultowa powieść autorstwa Mary Shelley otrzymała odświeżoną, filmową wersję spod ręki Guillermo del Toro. Czy nagrodzony Oskarem reżyser i scenarzysta ponownie stworzył coś, co otarło się o ideał?
Omamiony nieposkromioną ambicją Victor Frankenstein pragnie oszukać Boga. Aby tego dokonać, uderza w coś, co dla wszystkich człowieka jest nieuniknione – śmierć. Z części zagarniętych z ludzkich zwłok tworzy Monstrum, któremu nadaje życie. Stwórca nie dostrzega w swoim dziele żadnej wartości. Nie wie jednak, iż stworzył istotę nieposkromioną i jednocześnie czułą, która stanie się później przedmiotem jego zguby. Za reżyserie i scenariusz odpowiada wybitny Guillermo del Toro, znany z takich produkcji jak Pinokio (2022), Labirynt Fauna czy cykl Opowieści z Arkadii.
Pierwszą rzeczą, jaką należy zwykle poruszyć w recenzji, jest fabuła. Czy historia się klei, czy scenariusz przekazuje wszystko w dobry sposób, itd. Jednak tym razem muszę pozwolić sobie na zmianę tej kolejności. W roku 2025 technologia postępuje z prędkością, jakiej nie osiągnęła jeszcze nigdy – zarówno w zakresie techniki komputerowej, jak i maszyn używanych w przemyśle filmowym. A jednak w dzisiejszych czasach przez cały czas możemy znaleźć wysoko budżetowe produkcje, które wręcz odpychają swoim wyglądem. Frankenstein na całe szczęście należy do grupy przeciwnej temu zjawisku. Jest to produkcja wybitna pod względem technicznym. Podczas seansu nie dopatrzyłem się ani jednego momentu, który wizualnie umniejszyłby Frankensteinowi. I mówię to, biorąc pod uwagę zarówno efekty specjalne – komputerowe, jak i te praktyczne.
Każde ujęcie zrealizowano z niebywałą dbałością o detale i z niezachwianą kompozycją. Stroje, wnętrza sal balowych, pomieszczeń, pałaców przygotowano z pasją i wiernym odwzorowaniem ówczesnych realiów. Aranżacja scen pod względem oświetlenia czy ustawienia kamery sprawia, iż całość wizualnie po prostu przemawia do widza, wywołując czysty zachwyt. Do zestawu dołączona została też muzyka, która jak na cały film zbyt rzadko się wybija. zwykle jest spokojna, ale idealnie wpasowuje się tym w większość scen. Nie zawsze jednak idzie w parze z wydarzeniami i zamiast wejść w ton odpowiedni do działań bohaterów woli pozostać spokojną lub tylko nieco dopasowaną. Są w filmie momenty, w których muzyka w pełni wyraża to samo, co towarzyszące jej wydarzenia. Wtedy sprawia, iż faktycznie czujemy ich wagę. Nie sposób jednak nie odnieść wrażenia, iż przez to Frankenstein daje się czasami poznać jako pomieszanie dzieła grozy z produkcją familijną.
To niedopatrzenie sprawia, iż Frankenstein nabiera niejednoznacznej tożsamości. Z jednej strony mamy ćwiartowanie zwłok, wylatujące wnętrzności, a z drugiej wydarzenia przyprawione błahą melodią. Nie jest to jednak do końca coś złego, choć miejscami może popsuć odbiór tego dzieła. Sama budowa Frankensteina została sprytnie przemyślana. W porównaniu z powieścią jest oczywiście o wiele bardziej skrócona, przebudowana. Brakuje ważnych postaci, wątków czy miejsc, ale nie powoduje to bynajmniej by idea całej historii została naruszona. Film zaczyna preludium, na statku podróżnika, do którego trafia Victor. Później przedstawione nam są dwie części filmu – historia Victora i historia Monstrum. Obie opowieści uzupełniają się wzajemnie, prowadząc do spójnej klamry kompozycyjnej. Sprawia to, iż produkcja mimo pozornie chaotycznej budowy jest bardzo uporządkowana narracyjnie.
Zobacz również: Predator: strefa zagrożenia – recenzja filmu. Wilk alfa
kadr z filmu FrankensteinWzględem samej powieści autorstwa Mary Shelley reżyser Guillermo del Toro wprowadza wiele zmian. Najważniejszą jest moim zdaniem zmiana w postaci Victora Frankensteina. Dla osoby, która zaznajomiła się z oryginałem, pierwsze 30 minut będzie czystą katorgą. Jednak wprowadzone zmiany nie zaszły bez przyczyny. W oryginale dzieciństwo Victora jest wzbogacone przez masę ludzi – jego życzliwego ojca, dobroduszną Elizabeth i serdecznego przyjaciela Henry’ego. W filmie Frankenstein dorasta bez tych osób, co jeszcze bardziej wyrabia w nim poczucie chorej ambicji, wyobcowania, a choćby pogardy dla ludzi. Jego charakter przyprawia większy egocentryzm i jeszcze większa ambicja. Nic więc dziwnego, iż Oscar Isaac dostał do odegrania bohatera znacznie bardziej zepsutego moralnie, niż jego książkowy pierwowzór.
Dzięki temu widzimy, iż obezwładniony ambicją Victor staje się anty-Prometeuszem. Nie odrzuca on swojego dzieła dlatego, iż przepełnia go strach przed tym, co stworzył. Początkowo choćby próbuje wychować Stwora tak samo surowo, jak sam został wychowany przez ojca. Ostatecznie odrzuca go, bo zdaje sobie sprawę, iż istota jest niegodna jego wizji idealnego dzieła – uznaje ją za pozbawioną wartości. Przez to zachowanie, a także przez późniejsze, nieuzasadnione uprzedzenia wobec Monstrum, Frankenstein staje się istotą gorszą od tego, co stworzył. Jest bohaterem pozbawionym widocznie pozytywnych cech. I tutaj znajdę miejsce na to, by pochwalić Oscara Isaaca za jego kreację, ponieważ Victor został odegrany w mistrzowski niemal sposób. Egoizm i pycha kipią z jego postrzegania świata niemal przez cały film. Nazywa swoje dzieło potworem, pomimo tego, iż – w przeciwieństwie do swojego odpowiednika z książki – nie ma do tego żadnych powodów.
kadr z filmu FrankensteinStanowi przy tym cudowny kontrast do własnego stworzenia. Del Toro znany jest z tego, iż elementy fantastyki i kreacje potworów nigdy nie wychodzą mu mniej niż wspaniale. Tym razem znowu mu się udało, ponieważ wykreował Monstrum jeszcze lepiej, niż dokonała tego sama Mary Shelley. Del Toro wychodzi z zamysłem, który stawia Monstrum w opozycji wobec postawy filmowego Victora Frankensteina. Istota posiada bowiem wszystko to, co czyni człowieka prawdziwie ludzkim – wrażliwość, emocje, inteligencję. Jest to w nim jednak odrzucone, ponieważ jego stwórca zamknął swoje dzieło w powłoce czystego wynaturzenia. To właśnie wygląd sprawia, iż ludzie odmawiają mu tej tożsamości, przez co sami, o ironio, stają się wypaczeni z człowieczeństwa. Idealnie podkreśla to fakt, iż jedyną osobą, która otoczyła Monstrum opieką, był stary ślepiec, któremu wcześniej Stwór w tajemnicy pomagał.
Ważną zmianą w charakterze Potwora jest też to, iż wbrew temu, co napisała Shelley, w filmie nie przysięga on zemsty na całej ludzkości, nie kipi ku niej nienawiścią. Warto podczas seansu zwrócić uwagę, iż Monstrum ucieka się do przemocy tylko i wyłącznie w samoobronie. Nie popełnia tych samych morderstw, co w książce, mszcząc się na rodzinie Victora, a choćby na osobie, o której związku ze swoim stwórcą nie miał pojęcia. Frankenstein pokazuje go jako dobrego z natury, jednak zaznajomionego z nienawiścią przez odrzucenie. Pragnie on jedynie miłości i akceptacji, ale uwidacznia swoją złość w wyniku środowiska, choć wcale zły nie jest. W filmie to on choćby zaskarbia sobie sympatię odpowiednika książkowej Elizabeth Lavenzy (miłości Victora). Pokazuje to, iż w wizji del Toro Monstrum jest o wiele bardziej ludzkie niż niejeden człowiek na świecie. Bardziej zasługuje na sympatię dobrych ludzi niż Frankenstein.
kadr z filmu FrankensteinRównież i w tym wypadku casting przeprowadzono bezbłędnie. Jacob Elordi wykreował najlepszą postać w całej produkcji. To, z jaką pasją i gracją odgrywa powołane do życia Monstrum, jeszcze bardziej popycha widza do współczucia i sympatyzowania z tym bohaterem. Jego końcowa rozmowa z Victorem pokazuje, iż życie, które otrzymał, jeszcze może być dla niego nagrodą. Nagrodą, z której cieszyć się będzie również i widz, ponieważ to, jak Elordi gra w tym filmie, nie pozostawia złudzeń, iż Monstrum zasługuje na uznanie jego człowieczeństwa.
Frankenstein to również film, w którym ciężko doszukać się jakiegokolwiek złego występu aktorskiego. Każdy z obsady wcielił się w swoją postać z najwyższą klasą i drygiem wyrobionym w zawodzie aktora. Wybitny Oscar Isaac, cudowny Jacob Elordi, ale także Mia Goth czy Christoph Waltz. Jedyna osoba, do której mógłbym się przyczepić, to Christian Convery. Co prawda jest to młody aktor, ale z pokaźnym już doświadczeniem (Łasuch, Mój piękny syn). Niestety, przez jego kreację młodego Victora możemy odczuć lekkie poczucie żenady towarzyszące nam na ekranie. Jeszcze bardziej wzmacnia to poczucie, o którym wspominałem wcześniej – iż pierwsze 30 minut filmu mogą skutecznie zniechęcić czytelnika Mary Shelley.
Mimo wszelkich różnic i niedogodności jestem na wielkie tak. Frankenstein przebudowuje historię znaną z powieści. Przez to, iż film był już wielokrotnie puszczany za granicą, zdążyłem spotkać się ze zdaniem, iż jest on „adaptacją doskonałą”. Oczywiście nie jest to prawda, ponieważ nie kopiuje słów zawartych w książce, ale przy ich pomocy nadaje historii nowego znaczenia. Przyznam szczerze, iż po zwiastunach spodziewałem się czegoś innego – opowieści o szaleństwie jednostki i jego niechybnych konsekwencjach. Jednak cieszę się, iż Frankenstein poszedł bardziej w próbę odpowiedzi na pytanie: „Co czyni nas ludzkim?”. Bez żadnych skrupułów polecam każdemu obejrzeć najnowszy film del Toro. Kto wie, być może ktoś pokusi się później, by zajrzeć również do książki. Ja o wiele bardziej wolę opowieść Mary Shelley, jednak film Guillermo del Toro pod niemal każdym względem jest wspaniały w swojej istocie. W moim tegorocznym rankingu znajdzie się naprawdę wysoko.
fot. gł.: materiały prasowe





