Śniło mi się, iż skosiłem trawę i znalazłem miłość – jak Władysław odnalazł to, czego szukał całe życie.
Władysław obudził się o świcie. Słońce ledwie muskalo wierzchołki drzew, a jego matka, Franciszka Ignacjówna, jeszcze wieczorem z uporem powtarzała:
— Jutro, synu, masz być wcześnie na łące. Trzeba przygotować siano dla krowy. Zima tuż-tuż.
— Mamo, poradzę sobie sam. Nie będę zawracał głowy Janowi, on też ma swoje sianokosy — odparł Władysław i poszedł spać, choćby nie podejrzewając, iż jedno użądlenie pszczoły odmieni jego życie.
Władysław od dawna uchodził we wsi za człowieka szczególnego. Nie żeby dziwaka, ale jednak innego. Cichy, rozważny, uprzejmy. Nie mówił niepotrzebnie, patrzył skromnie, a książkę zawsze nosił przy sobie. Pracował jako mechanik w warsztacie — znakomity fachowiec. Szefostwo mu ufałoci, szanowali. Ale serce miał wolne, puste, jakby czekało na coś niezwykłego.
Miejscowe kobiety machały ręką: „Do niego niepodobna się zbliżyć!” Młodzi przezywali go „inteligentem”. A jego brat Jan, wesołek i żartowniś, śmiał się:
— Bracie, zdechniesz w samotności! choćby stara Jadwiga cię swata — a ona, między nami, ma już pod osiemdziesiąt!
— Idź lepiej do swojej Ireny — odgryzał się Władysław.
Ale w środku nie było mu do śmiechu. Czuł pustkę. Było mu smutno. I straszno. Poznać kogoś? O, nie…
Tego upalnego lipcowego dnia skosił już prawie całą łąkę, został tylko daleki kąt. Zmęczony przysiadł, sięgnął po butelkę z wodą. Nagle usłyszał głos.
— Ojej! Aj, jak boli…
Obejrzał się. Stała dziewczyna — młoda, urodziwa. W dżinsach i koszulce z nadrukiem. Trzymała rękę poniżej łokcia i marszczyła twarz z bólu. Władysław zerwał się, podbiegł, zapominając o swojej nieśmiałości.
— Co się stało?
— Pszczoła. Użądliła… — mówiła, niemal płacząc. — Co robić?
— Spokojnie, spokojnie. Już będzie dobrze. Trzeba wyciągnąć żądło. Niech się pani nie boi.
Ostrożnie i gwałtownie usunął żądło. Dziewczyna westchnęła, potem spojrzała zdumiona:
— Już… już pan wyciągnął? Naprawdę?
— Już po wszystkim — skinął spokojnie. — choćby pani nie zauważyła. Jak pani na imię?
— Kasia. A pan?
— Władysław.
— Dziękuję, Władysławie. Pan mnie uratował. A pan tu mieszka?
— Tutaj. Kosimy sianko na zimę. A pani skąd?
— Przyjechałam do ciotki Urszuli. Ona jest kierowniczką w przychodni. A ja… Jestem teraz nauczycielką w miejscowej szkole. Przyjechałam z miasta. Pracuję z maluchami. Postanowiłam zmienić życie.
Skinął głową i nic więcej nie powiedział. A ona odeszła, nie usłyszawszy, jak bardzo ścisnęło go w środku.
Kasia była z tych kobiet, które doświadczyły zdrady. Wyjechała z miasta, porzuciła karierę i wszystko — tylko po to, by nie widzieć byłego i nie płakać w tym samym mieszkaniu, gdzie zastała go z najlepszą przyjaciółką. Szukała spokoju. A znalazła — oczy Władysława.
Władysław wrócił do domu jakby uniesiony. Przy kolacji milczał. Potem wziął gitarę i nagle, cicho, zaczął grać i śpiewać. Brat z matką wymienili spojrzenia.
— Co ty, bracie? — nie wytrzymał Jan. — Na łące chyba spotkałeś rusałkę? Gadajże!
I Władysław opowiedział. O pszczole. O dziewczynie. O jej dłoniach i głosie. I o tym, jak pragnie zobaczyć ją znowu. Jan klasnął w dłonie:
— No to jutro idziemy do Stanisława, męża Urszuli. My z nim razem pracujemy. Aha, Kasia się nazywa. Ładne imię.
— Nie pójdę — zawahał się Władysław.
— Pójdziesz! To twoja szansa. Nie przegap tego, bracie. Naprzód!
Urszula przyjęła ich gościnnie, Kasia — z lekkim uśmiechem. Władysław nie wiedział, gdzie podziać oczy. Jan prowadził rozmowę za nich obu. Kasia się śmiała, Urszula spoglądała na siostrzenicę, aż w końcu szepnęła do Stanisława:
— Patrz, jak na siebie patrzą… Oto nadchodzi szczęście.
Pod wieczór, gdy rozmowy ucichły, Kasia pierwsza się ośmieliła:
— Taka piękna noc… Może przejdziemy się nad rzeką?
Ledwie skinął głową, serce miał gotowe wyskoczyć z piersi. I poszli. Powoli, po piaszczystej drodze, gdzie powietrze pachniało trawami i nadzieją.
Rozmawiali o życiu. O tym, jak byli samotni. O książkach. O zdradach. O tym, jak chce się mieć przy sobie kogoś, komu można ufać.
Gdy zaświtało, stali nad brzegiem, trzymając się za ręce, nie chcąc puścić.
— Wiesz… — cicho zaczął Władysław — teraz nie rozumiem, jak żyłem bez ciebie.
— Ja też — szepnęła. — Nigdy nie myślałam, iż spotkam tu, na wsi, kogoś… takiego jak ty.
Dwa miesiące później cała wieś huczała od wesela. Władysław już nie był tym chłodnym, szarym samotnikiem. Stał się mężem. Takim, o jakim marzyła Kasia.
— No i znaleźli się, dwie połówki — powiedziała Urszula, patrząc, jak siostrzenica tańczy z mężem. — Na skoszonej łące. Pod brzęk pszczoły.
A brat Jan tylko się uśmiechnął:
— No cóż, tak bywa. Jedno koszenie — i na całe życie.