Kordian Kądziela: Robiąc „1670” nikomu nie chcieliśmy „dowalać”

opolska360.pl 8 miesięcy temu

Łukasz Baliński: Kordian Kądziela, Dawid Nickel, Paweł Maślona… Można powiedzieć, iż w Kędzierzynie-Koźlu robi się pewnego rodzaju „zagłębie reżyserskie”.
Kordian Kądziela: Trochę tak (śmiech). Oprócz tych nazwisk, to jeszcze parę czeka w gotowości. Jak choćby Sylwia Rosak, która reżyseruje serial „Przyjaciółki” czy Michał Wawrzecki, który szykuje debiut pełnometrażowy, a na razie działa jako wzięty scenarzysta kryminałów i napisał m. in. scenariusz „Chyłki”. Jest też Przemysław Drążek, który zrobił kilka krótkich metraży i również pracuje nad pełnometrażowym debiutem. Podejrzewam, iż jeżeli ktoś by przeprowadził jakieś badania i wyliczył ilość reżyserów na kilometr kwadratowy, to wyszłoby, iż to miasto byłoby w czołówce polskiej, a może okazałoby się reżyserską stolicą Polski (śmiech). Tu chcę jednak zaznaczyć, iż ja tam się urodziłem, dobrze znam to miasto, ale mieszkałem i wychowałem się w Głogówku. Powiedziałbym, iż moje kędzierzyńskie wspomnienia są kinowo-basenowe. Bo tam było najbliżej od mojego domu położone kino o nazwie „Chemik”. A do tego mój ojciec co tydzień jeździł na tamtejszy basen i zawsze mnie ze sobą zabierał.

– Skąd więc w ogóle to zamiłowanie do kina?
– W tej samej kamienicy w której mieszkałem mój wujek prowadził wypożyczalnię wideo, do której miałem w dzieciństwie nieograniczony dostęp. Tak z perspektywy czasu jednak widzę, iż trochę dziwnie korzystałem z tego przywileju. Bo nie oglądałem wtedy jakiegoś szerokiego spektrum filmów. Tylko miałem kilka ulubionych pozycji, które oglądałem na okrągło. I to był np. „Gliniarz z Beverly Hills 2”, co w sumie nie jest odpowiednią propozycją dla paroletniego dziecka (śmiech). Cały czas też oglądałem „Przygody Barona Munchausena” i wszystkie odcinki „Wilka i Zająca”. Te produkcję na swój sposób jakoś mnie kształtowały.

Nie wiedziałem jak powstaje film, ale do dziś mama mi przypomina, iż jak miałem pięć lat, to mówiłem, iż chce je robić. Potem jednak pomyślałem, iż trzeba podejść do tematu bardziej życiowo. W związku z czym przez jakiś czas zacząłem pisać do szuflady recenzje muzyczne. Bo uznałem z kolei, iż fajnym sposobem na zarabianie byłoby zostać dziennikarzem muzycznym: słuchać sobie płyt i pisać o nich. Aż na początku liceum poszedłem na „Kill Bill 1”, I ten film miał taki ładunek frajdy z kina, miłości do niego i takiej niesamowitej brawury reżyserskiej, iż moja miłość z dzieciństwa powróciła. Obejrzałem ten obraz jeszcze kilka razy i znowu zacząłem pochłaniać filmy dziesiątkami. I mocno ukierunkowałem się na studia tego typu.

– Od razu była reżyseria?
– Po liceum poszedłem do Szkoły Filmowej w Katowicach, ale nie na reżyserię, bo bardzo trudno się dostać tam bezpośrednio po maturze, więc byłem na innym kierunku: organizacji produkcji filmowej i telewizyjnej. To pomaga studentom operatorki i reżyserii realizować swoje etiudy od strony organizacyjnej. Przez pierwsze trzy lata zrobiłem licencjat, a następnie – za drugim razem – udało mi się dostać na wymarzony kierunek.

– To wróćmy jeszcze na chwilę do kwestii tej liczby Opolan obecnych teraz w polskich filmach i serialach. Skąd się to wzięło?
– Po pierwsze, nasz region jest bardzo inspirujący i oryginalny. Uwielbiam tu wracać. Nie tylko na samą Opolszczyznę, tylko trochę szerzej, do ziem, które Zbigniew Rokita ochrzcił „Odrzanią”. Mamy tu styk kultur niemieckiej, polskiej, śląskiej. To jest taki tygiel, który ja uwielbiam. Lubię ludzi stąd, lubię tam wracać. Po drugie, w tej naszej ekipie kędzierzyńskiej reżyserów szukaliśmy kiedyś wspólnego mianownika i wyszło nam, iż prawie wszyscy na swojej artystycznej drodze spotkaliśmy Waldemara Lankaufa. To reżyser i twórca teatrów amatorskich na Opolszczyźnie, który ma swoje grupy w kilku miejscach. Na pewno w Kędzierzynie-Koźlu, Głogówku, Głubczycach, Walcach i robi spektakle zarówno z dzieciakami, jak i nastolatkami. No i większość z nas była pod jego skrzydłami, więc zetknięcie z takim pasjonatem, jego pasją do reżyserowania, inscenizowana może być pewnego rodzaju genezą.

– Kwestię filmowej inicjacji mamy za sobą, a jak to wygląda już z samymi inspiracjami, pomysłami? Na filmy, scenariusze, dialogi, sceny?
– Ja zawsze wychodzę najpierw od środowiska, które mnie interesuje. W przypadku krótkich metraży to było to jakieś środowisko, w które z przyjemnością wchodziłem i się nimi inspirowałem. Czy to byli larpowcy na drugim roku przy „Larpie”, performerzy w „Szczękościsku”, czy wróżbici telewizyjni w „Fusach”, zawsze zaczynało się od mojej ciekawości nieznanym przeze mnie światem, który chciałbym poznać. Dopiero potem w tym otoczeniu szukałem historii. Natomiast jeżeli chodzi o myślenie w skali mniejszej, jak pomysły na poszczególne sceny i dialogi, to bardzo często wynika to z życia. Gdy tylko coś podsłucham, choćby na ulicy, np. jakąś historię, dialog, albo ktoś użyje jakiegoś nietypowego sformułowania, zdania czy ciekawej składni, to sobie to notuję. To jest taka moja poduszka bezpieczeństwa. Gdy czasami utknę podczas pisania, to zaglądam tam i z reguły znajduję coś, co akurat mnie ratuje i pchnie sprawy do przodu.

– Nagroda za najlepszy film w Konkursie Młodego Kina na festiwalu filmowym w Gdyni za „Szczękościk” i ShortWaves za „Fusy” otworzyło parę drzwi czy raczej podniosło wymagania?
– Nie odczułem tego szczególnie z zewnątrz, a jeżeli już to nie jest coś co mnie paraliżuje, bo ja sam sobie stawiam najwyższe wymagania. Chyba sam jestem najsurowszym krytykiem swoich poczynań. Ja po prostu nie lubię robić czegoś na pół gwizdka, zatem do każdego projektu – choćby najmniejszego – staram się coś wprowadzić, jakiś swój charakter, swój styl opowiadania czy to wizualny czy dialogowy.

– Co w konsekwencji też prawdopodobnie przyniosło propozycję pracy „1670”. Jak doszło w ogóle do powstania tej produkcji?
– Scenariusz wyciągnął z szuflady Jakub Rużyłło. Aczkolwiek on sam nie wierzył, iż to jest w ogóle do zrealizowania. Przynajmniej nie przy jego ówczesnym statusie na rynku filmowym. Uważał, iż o ile kiedykolwiek w ogóle zostanie nakręcony to za kilka lat, ale musi najpierw zrobić jeszcze kilka innych rzeczy po drodze. W ten projekt uwierzył Ivo Krankovski i zaraził tym pomysłem Jana Kwiecińskiego. Zaczęli szukać nadawcy, ale pojawił się problem, bo nie było komu tego wziąć. Z różnych powodów: nie tylko finansowych, bo też kogoś to nie bawiło, albo w jakiś sposób przeszkadzało, iż to komedia kostiumowa osadzona w XVII wieku to jakiś dziwoląg i nie przyciągnie żadnych widzów.

Kordian Kądziela reżyser „1670” (drugi z prawej) z odtwórcami głównych ról w serialu. Fot. Robert Pałka/Netflix.

I ten scenariusz tak krążył za sprawą tej trójki. Jako, iż młodych reżyserów, uchodzący za komediowych, nie ma zbyt wielu w tym kraju, to zawsze jak się pojawiają tego typu propozycje, to prędzej czy później do mnie też trafią. Często na zasadzie „zobacz to jest totalnie w twoim stylu”, ale najczęściej się okazuje, iż tak nie jest (śmiech). Przyznam jednak, iż gdy ten tekst wpadł mi w ręce to pękałem ze śmiechu. Dopiero po jakimś czasie ktoś w Netflixie w to uwierzył, konkretnie Jakub Razowski, który zaczął przekonywać tam wszystkich wokół, iż to będzie hit. I najpierw zatrudniony został Maciej Buchwald z którym się dobrze znam. Ale żeby przyspieszyć cały proces produkcji zatrudniono też mnie. Tym samym gdy ten pierwszy skończył zdjęcia do swoich odcinków i montował materiał, to wtedy jak mogłem wkroczyć do akcji.

– Czyli to, iż połowę sezonu kręcił ktoś inny to nie była trudność, a wręcz przeciwnie?
– Działy się dzięki temu jakby dwie rzeczy naraz. Jednocześnie zdjęcia i montaż, co przyspieszyło pracę. Ja zostałem zaproszony, bo byłem już wcześniej rozpatrywany u jeszcze innych nadawców. W dodatku Maciek, który był zatrudniony najpierw, znał moje poczucie humoru, moje krótkie metraże i wiedział, iż się wpasuje w ten styl. Janek Kwieciński i Ivo Krankovski też kojarzyli moją twórczość krótkometrażową i zatwierdzili ten wybór.

– Spodziewaliście się, iż to będzie taki hit?
– Mieliśmy nadzieję, iż to chwyci, ale nie aż tak. Jest już przecież mnóstwo odniesień. Najważniejsze osoby w państwie zabierają głos na konferencjach prasowych czy w podcastach, audycjach radiowych. Już nie mówiąc o twórczości oddolnej fanów serialu, którą uwielbiamy śledzić. Powstaje mnóstwo świetnych memów, przeróbek, montaży z muzyką, jest już ponoć inicjatywa zjazdu fanów. To jest z jednej strony coś, co oczywiście nas bardzo cieszy, a z drugiej nieco przytłacza. To też jest takie nagłe uderzenie akceptacji dla tego, co robimy, a przyzwyczajaliśmy się przez lata z Maćkiem Buchwaldem. Bo też często rozmawialiśmy, iż obaj mieliśmy swoje scenariusze komedii ambitniejszych i gdzieś odbijaliśmy się od różnych drzwi słysząc, iż nie ma zapotrzebowania na ambitną komedię w Polsce, iż nikt tego nie obejrzy.

Cieszymy się, iż mieliśmy rację, bo polski widz chce dobrej komedii i ma dość tych, które traktują go jak idiotę. Produkcji robionych na kolanie, no bo „to przecież komedia i nie ma co się przykładać”. A my zawsze wierzyliśmy, iż ten gatunek ma siłę. Jest czymś, co tak naprawdę najczęściej wchodzi do języka, tworzy pewną popkulturę narodową.

Kordian Kądziela reżyser „1670”. Fot. Archiwum prywatne.

Przecież to nie ze złych komedii są te wszystkie cytaty, którymi do dziś ludzie się przerzucają. Jak choćby to, co wyszło spod ręki braci Kondratiuków, czyli „Hydrozagadka” i „Wniebowzięci”, nie mówiąc już o Stanisławie Barei. Sam z dzieciństwa pamiętam, iż w dobrym czasie antenowym leciał Monty Python. Był też „Komiczny Odcinek Cykliczny”, „Za chwilę dalszy ciąg programu” czy „MDM”. Do tego alternatywne „Dzyndzylyndzy”, „Lalamido”, czy „Oczywiście” autorstwa grupy Łyżka Czyli Chili”. W latach 90-tych było mnóstwo szalonych programów i seriali komediowych. A potem nagle jakby ktoś zdecydował, iż Polacy jednak nie chcą takiego humoru i zaczął im serwować „papkę”. Żeby było śmieszniej cały czas się słyszało od widzów utyskiwanie na to. Ale nie było odtrutki, a wydaje mi się, iż gdzieś ta reakcja na nasz serial jest chyba w jakimś sensie odpowiedzią na ten głód.

– Potwierdzam: Polacy tęsknią za dobrą komedią.
– Tak, za taką która i widza, i sam gatunek traktuje serio, a nie jak coś, co po prostu się robi umownie, bo to przecież właśnie komedia. My chcieliśmy zrobić pełnoprawny gatunek filmowy, pełnoprawne dzieło ze wszystkimi tego konsekwencjami. Z jednej strony była to faktycznie jakaś tęsknota, ale też, wydaje mi się, iż takie trochę antidotum na rzeczywistość i napięcie w społeczeństwie, buzujące od jakiegoś czasu. Po wielu reakcjach widzimy, iż wiele osób potrzebowało takiej śmiechoterapii, takiego wentyla, żeby to powietrze spuścić i móc się wyśmiać ze wspólnych przywar.

– „1670” to scenariusz Jakuba Rużyłło, ale pan też zna się na tym fachu. Były jakiś podpowiedzi, zmiany, improwizacje?
– Z tą wersją scenariusza, z którą weszliśmy na plan, już dość sztywno trzymaliśmy się linii dialogowej. Kuba pisze je bardzo precyzyjnie i w tym nie ma przypadku. Bardzo dba o ten rytm, kolejność słów w zdaniu. Żeby to było śmieszne, to musi być powiedziane właśnie tak jak on to napisał. Niemniej, mieliśmy swój wkład trochę wcześniej. Gdy dołączyliśmy z Maćkiem, to były tam jeszcze dużo wcześniejsze wersje, które się różniły od tego, co ostatecznie jest na ekranie. Wprowadzaliśmy swoje pomysły, uwagi, sugestie i byliśmy cały czas w kontakcie. Od naszego dołączenia powstały jeszcze dwie albo trzy wersje tekstu w trybie „burzy mózgów”. Wspólnego wymyślania, co można jeszcze w nich ulepszyć. Choć już na planie, gdy umówiliśmy się wcześniej na coś, to już kilka zmienialiśmy, o ile chodzi o sam dialog.

Kordian Kądziela reżyser „1670” na zdjęciu z prawej. Fot. Robert Pałka/Netflix.

Wymyślaliśmy za to całą inscenizację, jak te sceny opowiedzieć. Kuba pisze świetne dialogi komediowe i wymyśla świetnie tych bohaterów, ale didaskalia nie są u niego jakoś kwieciste. To już jest po naszej stronie, zostawia nam pole do popisu. Tam zresztą jest inwencja nie tylko reżyserska, ale i operatorska. Burza mózgów z operatorem Nilsem Crone, który – co zabawne w kontekście tego serialu – jest Szwedem. Spotykaliśmy się na takie długie posiedzenia, wymyślania dokładnie, jak ujęcie po ujęciu będziemy opowiadać. Konsultowaliśmy też np. jakie gatunki jeszcze możemy wpuścić, na jakie żarty wizualne możemy sobie pozwolić. Ten scenariusz więc na poziomie dialogowym był fantastycznie napisany i bardzo precyzyjny. Ale też dawał nam dużą wolność twórczą w wymyślaniu całego tego świata, jak on będzie wyglądał. Bo też jeszcze tego nie powiedziałem, ale „1670” początkowo było napisane jako inna konwencja. I to wszystko zostało naprawdę mocno przerobione.

– Zamieniam się zatem w słuch…
– Początkowo miał być mockumentem, ale takim jak „Biuro”. W tym sensie, iż miała być „brudna kamera” [nieostry, rozmyty obraz – przyp red.], trochę kręcone z ręki, bardziej podpatrywanie bohaterów, którzy reagują na ekipę filmową i wszyscy są świadomi obecności obserwatora. My poszliśmy w konwencje, którą nazwaliśmy mockumentem 2.0. Niemniej to było bardziej złamanie czwartej ściany czyli bohater zwraca się bezpośrednio do widza. Ale tylko on tak robi. To nie jest tak, iż pozostali uczestnicy w obrębie sceny są tego świadkami. To jest jakby takie „na stronie” w teatrze.

Wszystko to wynikało z tego, iż Jakub Rużyłło początkowo widział ten serial jako skromniejszy. Bo sam nie wierzył, iż to może się udać w takiej pełnej skali. Tym samym to było pisane na pod tym kątem, iż kamera miała podążać za tymi bohaterami i nie byłoby widać różnego rodzaju mankamentów inscenizacyjnych. Przecież nie zakładał całej wybudowanej wsi, on to widział bardziej umownie, „budżetowo”.

W pewnym momencie uznano jednak, iż to nie może być opowiadane jak mockument, bo to da wrażenie nieprawdy, będzie się widziało np. Bartka Topę w kostiumie udającego szlachcica, a nie uwierzy się w bohatera i nie zaangażuje się widza emocjonalnie. Trzeba było po prostu przekonać do tego Netflix, iż ten serial powinien być dużo większy niż planowano początkowo. Dostaliśmy testowe dwa dni zdjęciowe, gdzie zaproponowaliśmy jak to powinno być opowiadane. I przeszło. Coś tam dołożono do budżetu i serial stał się pewnego rodzaju superprodukcją.

Kordian Kądziela reżyser „1670”. Fot. Archiwum prywatne.

Choćby wieś Adamczycha powstała niemalże od podstaw. To co prawda się dzieje w skansenie w Kolbuszowej, ale ten jest tylko bazą wyjściową dla naszej ekipy scenograficznej, która wymyśliła i wybudowała całą infrastrukturę wsi. Już nie mówiąc o kostiumach, które zostały uszyte. Kasia Lewińska odpowiedzialna za kostiumy wiedziała, iż nie chce brać z magazynów zakurzonych ubrań po „Ogniem i mieczem”. Tylko to musiało być wszystko świeże, uszyte na miarę. Taka atrakcyjna – jak ona to mówiła – stylówa, nawiązująca do tamtych czasów.

Cały czas jednak pamiętaliśmy, iż to nie jest serial historyczny, więc mogliśmy się pobawić deseniami i wzorami. Przy okazji powstały małe dzieła sztuki. Te drobne smaczki też budowały klimat. I to właśnie jest to co mi się bardzo podobało, iż każdy pion produkcji, mógł się gdzieś wyszaleć. Było takie przyzwolenie na taki ferment twórczy, przerzucanie się ciągłymi pomysłami, iż każdy mógł się wykazać. Tutaj była też wielka mądrość producenta Janka Kwiecińskiego, który wiedział, iż bierze dwóch reżyserów z mniejszym dorobkiem, więc bardzo mądrze otoczył nas największymi wyjadaczami w swoim fachu. Wspomniana Kasia Lewińska od kostiumów to jest absolutna mistrzyni od wielu lat.

Janusz Kaleja to maestro charakteryzacji, który pracował dla Andrzeja Wajdy przy „Panu Tadeuszu”. Plus Mieciu Koncewicz, który dopiero co robił z Jerzym Skolimowskim „Io”. To są wspaniali, doświadczeni twórcy, którzy bardzo zarezonowali z nami o ile chodzi o poczucie humoru. Poczuli przy tym też, iż mogą się wyszaleć i pobawić tym światem Adamczychy. To był wspaniały czas przerzucania się pomysłami, burzy mózgów, fermentu twórczego na wielu polach.

– Aby robić taki serial, trzeba nie tylko znać się na robieniu filmów i mieć poczucie humoru, ale i znać historię.
– W ostatnich latach nastąpił wysyp publikacji na temat stosunków szlachty i chłopów, zatem nie był to problemem. Krążyły takie tytuły jak „Chamstwo” Kacpra Pobłockiego, „Historia ludowa Polski” Adama Leszczyńskiego czy też „Pańszczyzna. Prawdziwa historia polskiego niewolnictwa” i Warcholstwo. Prawdziwa historia polskiej szlachty” Kamila Janickiego. Przygotowywaliśmy się, ale wiedzieliśmy też, iż to nie jest serial historyczny. Mieliśmy pojęcia o tych czasach, ale to nigdy nie było tak, iż prawda historyczna jest tutaj nadrzędna. To było bazą do budowania komedii. Na planie był konsultant historyczny. W raczie czego zgłaszał zastrzeżenia, iż np. w tamtych czasach nie było dajmy na to pomidorów czy jakiegoś sprzętu. Aczkolwiek wiedzieliśmy, iż o ile mieliśmy do wyboru lepszy żart, ale niezgodny z prawdą historyczną, albo gorszy zgodny z historyczną prawdą, to zawsze wybieraliśmy to pierwsze.

– Na pewno nie można tego serialu odbierać „zero-jedynkowo”, iż śmiejecie się tylko z zapatrzonych w siebie sarmatów.
– Takie aluzje do współczesności są jednym z nośników komedii w tym serialu. Ale też nie jedynym, bo bardzo nie chcieliśmy, żeby to był po prostu jeden nadrzędny pomysł na całość. Na zasadzie, iż w każdym odcinku mrugamy oczkiem do widzów w stylu „a zobaczcie, tu chodzi o takie i takie współczesne problemy”. Rzecz jasna, to też jest, one bardzo fajnie działają. Niemniej dla nas było też bardzo ważne, żeby było wiele jeszcze innych typów humoru. I mówię tu zarówno o takim czysto słownym, dialogowym, ale też sytuacyjnym. Bo jest tam miejsce i na slapstick, na humor fekalny. W poprzednich wersjach scenariusza było więcej tych odniesień, i to bardziej wprost. Do współczesności, choćby takich konkretnych tytułów czy osób, a my z tego właśnie rezygnowaliśmy. Wiedzieliśmy, iż to nie jest ten typ komedii, który chcemy uprawiać.

– Nie zawsze tylko naśmiewacie się z przywar, bo przecież Jan Paweł jest prosty, czasem wręcz głupkowaty, ale ma dobre serce.
– To było bardzo ważne. Dla mnie osobiście jedną z najważniejszych rzeczy w komedii jest sympatia do bohatera i ciepło w stosunku do niego. Razem z Maćkiem nie lubimy komedii agresywnej, wyszydzającej i takiego patrzenia z wyższością na główną postać. I wydaje mi się, iż to co się właśnie udało lepiej w „Biurze” amerykańskim niż brytyjskim to właśnie to, iż ten Michael Scott w wykonaniu Steve’a Carella jest dużo bardziej ludzki, niż to co w brytyjskim pierwowzorze zrobił Ricky Gervais. Wydaje mi się, iż ten drugi prostu nie do końca lubi ludzi i swoich bohaterów. Jego komedie są dużo bardziej zgryźliwe i wbijające znacznie więcej niż szpilkę. Dzięki komedii przeglądamy się jak w lustrze, możemy zobaczyć swoje przywary, albo osobiste albo społeczeństwa w którym się obracamy. I to jest takie zwierciadło, w którym śmiejemy się z siebie, ale jednak z sympatią.

Kordian Kądziela reżyser „1670” na zdjęciu z prawej. Fot. Robert Pałka/Netflix.

Jakby trochę oswajamy te swoje niedoskonałości, a nie piętnujemy. Ja do tego tak podchodzę i wydaje mi się, iż komedia – co często powtarzamy z Maćkiem – powinna łączyć a nie dzielić. Nam bardziej w komedii nie chodzi o to, żeby kogoś wyszydzić. Tylko żeby właśnie trochę rozładować i spuścić z wentyla pewne napięcie, pośmiać się wspólnie, zbiorowo z czegoś. Wiemy też, iż na świecie ten serial się ogląd. I to nie jest tak, iż jak ktoś nie zna kontekstu polskiej historii, to się w nim nie połapie. To jest uniwersalna opowieść o ludzkich niedoskonałościach, pragnieniach, często niemożliwych do spełnienia. Przez to często tragicznych, ale też i śmiesznych. I to jest taka prawda o nas wszystkich.

– Staracie się obśmiewać wszystkich równo?
– To mnie trochę bawi, jak widzę czasami różne opinie w internecie i w nich to ludzie uważają, iż o ile się z kogoś zaśmiewamy, no to na pewno nie z „nich”, tylko z tej „drugiej strony”. To jest bardzo dziwne podejście. Na zasadzie „ale dowalili”, a przecież my w ogóle nikomu nie chcieliśmy „dowalać”. To też nas zaskoczyło, iż gdzieś tam dla niektórych ten serial jest obrazoburczy, bo tak nie czuliśmy ani przez chwilę. Obiektywnie patrząc, z dzisiejszej perspektywy i wrażliwości oraz moralności XXI wieku, to te czasy były straszne i ta Adamczycha jest strasznym miejscem. Niemniej nam zależało na tym, żeby pokazać, iż mimo wszystko ci bohaterowie nie są wcale tacy źli, poza Henrykiem Lubopolskim, który jest taki ewidentnie.

Jan Paweł z dzisiejszej perspektywy robi straszne czyny, ale dla niego, który się wychował w takim świecie, to jest przezroczyste. Sam mówi, iż jest zwolennikiem tezy o końcu historii, więcej się już nie wydarzy, no bo i co, tak jest ten świat urządzony i po prostu tak już zawsze będzie. A on sobie jakoś w nim funkcjonuje, chić nie ma złych intencji. Nigdy nie patrzymy na Jana Pawła, który często robi rzeczy głupie, absurdalne z jakąś „szyderą”. Bardzo nam zależało, żeby go zrozumieć i – z tego co widzimy po reakcjach większości widzów – to się udało.

– Komentarze pod filmikami na YouTube wciąż świadczą o tym, iż Polacy rzadko kiedy odpuszczają. Choćby ta interpretacja zagadki z serialu: „Co zaczyna się na „Ż” i włada Polską?”.
– No właśnie, to jest żart z antysemityzmu i uprzedzeń, a nie wręcz przeciwnie. Niemniej, niektórzy tak to odbierają, a niektórzy właśnie łapią dobrze to, o co nam chodziło, iż to jest właśnie żart z przypisywania niesłusznie komuś jakiś złych zamiarów. Ale są komentarze typu „wolałbym, żeby to nie był żart ze stereotypów, tylko po prostu żeby Żydzi naprawdę spiskowali”. I sugestie są dla nas trochę szokujące, trochę zabawne i absurdalne. Wiadomo, iż jak się robi cokolwiek satyrycznego, to zawsze znajdzie się trochę osób urażonych. Na szczęście z tego, co obserwujemy po odbiorze, to wiele osób zrozumiało, jaka była nasza intencja. I stosując nomenklaturę z serialu, to zdecydowanie „większa połowa” jest zadowolona z tej konwencji.

– Będzie drugi sezon?
– Sam zamysł jest. Nie wiemy, czy będzie kontynuacja. Gdzieś tam wymieniamy się pomysłami, co by mogło się jeszcze dziać. Wiemy, iż jest potencjał w tych bohaterach, w tym świecie i chcemy to rozwijać dalej, ale decyzji nie mamy.

– Co teraz przed Kordianem Kądzielą?
– W głowie mam debiut pełnometrażowy. Mam nadzieję, iż to już za chwilę. Jesteśmy w dosyć zaawansowanych przygotowaniach i o ile wszystko dobrze pójdzie to już za chwilę rozpoczną się zdjęcia. Konkretnie w kwietniu. I to będzie rozwinięcie krótkiego metrażu. Ten robiłem kilka lat temu w szkole pod tytułem „Larp”. Co interesujące był kręcony w Głogówku i Głuchołazach. Teraz staram się opowiedzieć szerzej historie tego bohatera. Trochę wejść głębiej w jego głowę i jego wrażliwość, bo mam wrażenie, iż nie wyczerpałem tego tematu. W przygotowaniu mam dwa pełnometrażowe scenariusze, które są napisane, mają producentów i czekają w kolejce. Najpierw jednak „Larp” , a potem zobaczymy.

***

Odważne komentarze, unikalna publicystyka, pasjonujące reportaże i rozmowy – czytaj w najnowszym numerze tygodnika „O!Polska”. Do kupienia w punktach sprzedaży prasy w regionie oraz w formie e-wydania.

Idź do oryginalnego materiału