Komu dziś do śmiechu?

kulturaupodstaw.pl 1 rok temu
Zdjęcie: fot. Wydawnictwo W.A.B.


Zachwyca czy nie zachwyca?

Bez wątpienia, najnowsza powieść Zyty Rudzkiej Ten się śmieje, kto ma zęby rozbiła tegoroczny bank nagród: nominowana do większości istotnych wyróżnień, do tej pory otrzymała Poznańską Nagrodę Literacką, Nagrodę Literacką m. st. Warszawy, a także znalazła się na długiej liście do wciąż prestiżowej Nagrody NIKE oraz Nagrody Literackiej Gdynia.

Odkładając na bok dyskusję o tym, jaki typ prozy wyróżniają poszczególne nagrody, Rudzkiej udała się rzecz wyjątkowa, która po prostu – wpisuje ją na stałe do kanonu polskiej literatury. I nie mówię to o chwilowym zagoszczeniu na wielu językach, ale o rzeczywistym unikacie: opisaniu kobiecości w sposób, jakiego nie znaliśmy; stworzeniu archetypu bohatera – a raczej (i w końcu!) – bohaterki. Mieliśmy już Konradów, Sopliców, Judymów, Wokulskich, a później całą masę bohaterów powstałych z niepodrabialnego stylu: tych Gombrowiczowskich, Schulzowskich, Pilchowych, Stasiukowych, i tak dalej, i tak dalej. Rudzkiej w Ten się śmieje, kto ma zęby, w ogólnym rozrachunku wyszły obie te sprawy. Słyszymy nie tylko idiom pisarki – czyli całą mozolną robotę wykonaną w języku – ale również wkraczamy do umysłu Wery, szefowej, władczyni męskich serc, kobiety z zasadami, które może łamać tylko ona sama.

fot. A. Budnik

Na każdym kursie pisania mówi się o sile rażenia imion postaci. I choćby jeżeli to skojarzenie jak najdalsze, a może – kto wie – to świadome mrugnięcie okiem, czy jak rzekłaby Wera wyślipienie, w stronę czytelników, ta Weronika bynajmniej nie postanawia umrzeć. Życia trzyma się zręcznie, jest kuta na nogi, krótką wersją imienia posługuje się adekwatnie tylko w relacjach – na różne sposoby – intymnych. Dla całej reszty, ale i dla siebie samej, nazywa się, na jednym wydechu, Wera-zakład-fryzjerski-męski.

To kolejny monolog literacki Zyty Rudzkiej – tym razem sprawniejszy od poprzedzających losy Wery Tkanek miękkich. O ile wcześniej pisarka próbowała mówić mężczyzną (a takich narracji mamy już tyle, iż wygibasy stylistyczne działały tam in minus), o tyle podobna swada i buńczuczność dojrzałej kobiety są wysokooktanowym paliwem dla silnika powieściowego świata. O Werze można powiedzieć wszystko, choć nie da się jej zarzucić bierności. Dlaczego więc dzieje fryzjerki wiercą w czytelniczych trzewiach?

Wszystko zaczyna się w dniu, w którym umarł dżokej, mąż Wery-zakład-fryzjerski-męski, a kończy się absurdalnym wręcz nagim pojedynkiem kochanki Karola z wdową. Zanim jednak nagość dojrzałych ciał zaszachuje czytelników, krzątanina wokół organizacji pochówku zdąży otworzyć dziesiątki drzwi do scenek z życia kobiety.

Do śmiechu i do płaczu

Siła tkwi w przeciwieństwach: szybkie (czasem aż za) riposty, cięty żart i ironiczny dystans potrafią w mgnieniu oka, na przestrzeni zdania, zupełnie zmienić swoją trajektorię. Gdy Wera przechadza się po mieszkaniu, w którym wciąż znajduje się nieboszczyk, powracają do niej wspomnienia dawnej renomy, kolorowej w swym zbytku konfekcji, aury seksu i przekonania, iż trzymało się cały świat w garści. Zawadiacka pyszałkowatość gwałtownie jednak ustępuje chłodnej kalkulacji: szafę, puchary, ubrania, portret ślubny i całą tą resztę należało sprzedać. Biznes to biznes: czasy przyszły takie, iż trzeba się w nich odnaleźć.

Zyta Rudzka „Ten się śmieje, kto ma zęby”, Wydawnictwo W.A.B.

Losy Wery to nie tylko filmowa z ducha opowieść o ubranym na biało dżokeju wkraczającym do salonu fryzjerskiego w mniejszym mieście. Rozkwit biznesu i jego powolny upadek splatają się z opowieścią o czasach transformacji. Znikają zakłady-instytucje, nie doczekawszy się sukcesorów lub ginąc pod naporem globalizacji: wszędobylskich sieciówek czy zmieniającej się mody. Zakład fryzjerski męski zastąpił holistyczny salon barbera Miłosza, w sklepie jubilerskim czuwającej nad jakością towaru Teresy nie ma już nikogo, a Dawid Cukier, krawiec sław z firmy “Cukier Stanik” odszedł już na emeryturę.

Do lokali po dawnych najemcach wprowadziły się kliniki dentystyczne, a jakość usług ustąpiła ich powszechności. Ten się śmieje, kto ma zęby obnaża początki wolnorynkowej gospodarki, w której zapomniano o jej budowniczych. Co się z nimi stało?

Ci, którzy zaadaptowali się do nowych okoliczności wystarczająco gwałtownie mogli liczyć na fortuny. Tych, co wierzyli, iż ich biznes przetrwa, bo biżuterię kupować na upominki dalej trzeba, a włosy zawsze należy mieć w ładzie, zostali porzuceni na pastwę losu. Wera, daleka od rozgoryczenia czy sentymentalizmu, robiła więc to, zawsze. Starała się przeżyć na własnych zasadach, zupą gotowaną na cały tydzień żywiąc siebie, dżokeja i psa Waciaka.

Rekwizyty i klucze

Trop erotyczno-miłosny czy czysto ekonomiczny to tylko niewielki wycinek, bo najnowsza powieść Zyty Rudzkiej pozwala również na odczytania punktowe. Dla mnie samej najważniejsze pozostają dwa rekwizyty-osie w Ten się śmieje, kto ma zęby. Pierwszym z nich jest zegarek po zmarłym ojcu, który Wera coraz rozpaczliwiej stara się sprzedać: wędruje z nim od jubilerki po byłych kochanków i przyjaciół, na lekarzach kończąc. Nakręcany, niegdysiejszy i z ciążącym nad nim odciskiem śmierci, staje się totemem głównej bohaterki – wciąż użytecznej, handlującej pamiątkami i usługami fryzjerskimi za grosze lub przysługi. Najważniejsze w powieści są jednak buty.

fot. A. Budnik

Wszystko zaczyna się od braku wyjściowego obuwia, w którym dałoby się bez wstydu pochować nieboszczyka o spuchniętych już nogach. I choć trop trumniakowy ociera się nie tak rzadko o farsę, fiksacja Wery na punkcie butów ma o wiele bardziej znaczące podłoże. Powieść Rudzkiej jest bowiem historią kobiety zaradnej, do której to zaradności zmusiły ją warunki. Istotne okazują się jednak lakierki – buty ukochanej Zośki, zmarłej od obrażeń po pobiciu na tle homofobicznym.

I choć Werze udało się ujść z bijatyki z życiem, nie dopuszczono jej do trumny dziewczyny, a sam pogrzeb odprawiono po cichu, w atmosferze skandalu.

Kto się śmieje?

Śmierć Zośki stała się cezurą życia Wery. Na przekór światu i własnej traumie Weronika postanowiła przeżyć, czerpiąc z sytuacji tyle, ile tylko się da. Rozbuchanie frazy, rozpędzenie języka, bliskie sąsiedztwo wulgaryzmów i aforystycznych zdań, a w końcu rozbudzona aż do przesady seksualność bohaterki to pierwsze z brzegu przykłady tej słodko-gorzkiej obietnicy.

Nie da się odmówić Rudzkiej stworzenia wyjątkowej postaci kobiecej, która, nie mam wątpliwości, wejdzie do panteonu bohaterów i bohaterek polskiej prozy. Czy oznacza to, iż Ten się śmieje, kto ma zęby jest arcydziełem? Bynajmniej: nie dość, iż czas arcydzieł już się, jak sądzę, skończył (o powodach – kiedy indziej), trudno jednak oprzeć się wrażeniu, iż pisarkę ponosi niekiedy koń retoryki, co pociąga za sobą zupełnie niepotrzebną pokusę dociskania puent, rzucenia jednego żartu za dużo czy podkreślania w kółko supremacji własnej piczy. I nie wzywam tu, dla zupełnej jasności, moralnej policji: funkcjonalna gra genitaliami – jakkolwiek mogłoby to zabrzmieć – wychodzi Rudzkiej świetnie, gdy pozostaje funkcjonalna. Grzechem znakomitych stylistów i stylistek jest aż zbyt znakomite stylizowanie. Albo się zawartość Rudzkiej w Rudzkiej polubi, albo nie. Nie można za to ostatniej powieści odmówić wyświechtanego, proszę wybaczyć, terminu: nowatorstwa.

Idź do oryginalnego materiału