Thriller „Klub polujących żon” trafia do Polski z opóźnieniem, dobrą obsadą i otoczką letniego hitu, który podbił USA. Ale czy faktycznie warto było czekać na tę teksańską opowieść o bogatych i zdeprawowanych?
Przed obejrzeniem „Klubu polujących żon” („The Hunting Wives”) z jakiegoś powodu tkwiłam w przekonaniu, iż to serial inny niż wszystkie. A adekwatnie powody mojego przekonania można z grubsza zidentyfikować. Po pierwsze, serial miał dobre recenzje, choćby znalazł się na paru listach najlepszych w tym roku – tak to jest, iż o ile w Stanach Zjednoczonych emisja na Netfliksie (który, ściślej mówiąc, kupił ten projekt od stacji Starz) przypada prawie pół roku przed emisją polską, to potem człowiek widzi w rocznych podsumowaniach hit gorącego lata, a sam ogląda zimą… No i właśnie, drugi powód, czyli oczekiwania wobec „Klubu polujących żon” podbite zostały wielomiesięczną niedostępnością, przez co serial na pewno jeszcze w mojej głowie urósł do przedmiotu pożądania (tymczasem w USA już kręcą sezon 2.).
Klub polujących żon – o czym jest serial Netfliksa
O pożądaniu będzie jeszcze mowa, chociaż nie o moim. jeżeli o mnie chodzi, to ośmioodcinkowy 1. sezon tego miksu thrillera z operą mydlaną, opartego, oczywiście, na bestsellerowej powieści (w tym wypadku autorstwa May Cobb), dotyczącego, oczywiście, wyższych sfer z ich intrygami i obowiązkowymi kilkoma trupami (nie licząc jeszcze liczniejszych mniej dosłownych – w szafie), przede wszystkim rozczarował mnie faktem, iż nie jest inny niż wszystkie. Gdy w zeszłym roku przy omawianiu „Pary idealnej” narzekałam na wysyp projektów naśladujących „Wielkie kłamstewka„, naprawdę jeszcze nie wiedziałam, iż ta irytująca tendencja aż tak się nasili. A „Klub polujących żon” to właśnie kolejny element licznego zbioru, a nie przemyślany wyłom w trendzie.
„Klub polujących żon” (Fot. Netflix)Po tym, jak obejrzałam parę modnych thrillerów, narzekając bardziej („Bestia we mnie„) lub nieco mniej („Syreny„), i po tym, jak „Tę dziewczynę” porzuciłam w trakcie, za „Zły zamiar” choćby się nie zabierając, nie ciągnęłoby mnie do „Klubu polujących żon”, gdybym wiedziała, iż będzie to kolejny odcinek tego typu historii. W swojej naiwności nie wzięłam choćby pod uwagę, iż serial od pierwszych scen mi wręcz wykrzyczał, jaki zamierza być. Otóż zaczyna się od kobiety uciekającej przed kimś przez las (jak „oryginalnie”), by po chwili przenieść akcję trzy tygodnie wcześniej (jeszcze „oryginalniej”). Uznałam, iż to na pewno świadoma gra z masą takich banalnych otwarć, tu natomiast będziemy się jeszcze razem z „Klubem polujących żon” świetnie bawić.
Klub polujących żon – pojedynek Akerman i Snow
I adekwatnie przez kilka pierwszych odcinkach nie było najgorzej. A iż najwyraźniej krytycy i krytyczki w Stanach do recenzji w większości mieli pierwsze trzy, to wyjaśnia częściowo te wysokie oceny (ale podsumowań rocznych już nie). Jest dość standardowo, jednak w miarę wciągająco. Oto Sophie (Brittany Snow, „Bestia we mnie”), kobieta po trudnych przejściach, które to przejścia serial z czasem wyjawi, przenosi się z mężem, Grahamem (Evan Jonigkeit, „Archiwum 81”), i kilkuletnim synem z Cambridge w Massachusetts do Maple Brook w Teksasie. Szok kulturowy stanowi na początku istotny element „Klubu polujących żon”, choćby jeżeli niezbyt subtelny i jednak gwałtownie powszechniejący.
„Klub polujących żon” (Fot. Netflix)A Maple Brook rządzi się swoimi konserwatywnymi prawami. Nieoficjalną przywódczynią jest Margo (Malin Akerman, „Billions”), też kobieta po przejściach etc., żona naftowego potentata o politycznych ambicjach, Jeda (Dermot Mulroney, „Chicago Fire”), która wierzy, iż życie polega na robieniu tego, co się chce, byle zachowywać pozory. Właśnie relacja Sophie i Margo, oparta na (często złudnych) różnicach, wzajemnej fascynacji i wspomnianym pożądaniu funkcjonuje jako serce serialu, które to serce bije na początku tak głośno, iż można wybaczyć produkcji różne scenariuszowe niedorzeczności. Jednak ileś zwrotów później już choćby chryzma Akerman nie pomaga.
Do tego mamy Callie (Jaime Ray Newman, „Punisher”), żonę szeryfa (Branton Box, „The Walking Dead”), niezdrowo zazdrosną o Margo, oraz Jill (Katie Lowes, „Kim jest Anna?”), żonę wpływowego wielebnego (Jason Davis, „Outer Banks”), niezdrowo zazdrosną głównie o swojego osiemnastoletniego syna, Brada (George Ferrier, „Ktoś z nas kłamie”). Ten spotyka się z Abby (Madison Wolfe, „Detektyw”), wychowywaną tylko przez niezamożną matkę (Chrissy Metz, „Tacy jesteśmy”) i będącą pod dużym wpływem młodego pastora, Pete’a (Paul Teal, „One Tree Hill”). Przy czym podboje Brada na Abby się nie kończą…
Klub polujących żon – thriller o konserwatywnej hipokryzji
Nie ma sensu szczegółowe streszczanie serialu, który tak mocno bazuje na masie zawrotów akcji, zresztą niekoniecznie sensownych, bo ma się po prostu dużo, gwałtownie i bardzo dziać. To, co prawdopodobnie miało jakoś odróżnić „Klub polujących żon” Rebeki Cutter („Hightown”) od reszty, to bezpruderyjne podkręcenie sypiania wszystkich ze wszystkimi o romanse jednopłciowe oraz demaskowanie hipokryzji konserwatywnej społeczności, mającej usta pełne haseł o tradycyjnych wartościach, ostentacyjnie religijnej, antyimigranckiej, antyaborcyjnej.
„Klub polujących żon” (Fot. Netflix)Rzecz w tym, iż republikańska hipokryzja w realnym życiu demaskuje się sama (i nic z tego nie wynika) w takim stopniu, iż choćby najbardziej w założeniach przerysowana satyra nie może tego doścignąć. Z kolei obyczajowo ten serial mógłby być jakoś odświeżający – ale w roku… 2004, bo wtedy miały premiery „Gotowe na wszystko” i „Słowo na L”. Owszem, „Klub polujących żon” pokazuje więcej odważnych scen seksu i sporo nagości, ale adekwatnie kilka to wnosi, a w 2025 nie jest też jakkolwiek odkrywcze. Może w Stanach serial spodobał się jako wentyl wobec narastającej konserwatywnej kontrrewolucji, a oglądanie łamiącej własne rzekome zasady „elity” w ramach z założenia lekkiego sensu telenowelowego thrillera miało swój urok? Nie wiem, mnie jakoś nie zauroczyło.
Klub polujących żon – czy warto oglądać serial
Nie oczekuję po masowych thrillerach cudów i uwielbiam ataki na republikańskie wizje świata i przekręty. Ale skoro to gorsze „Gotowe na wszystko”, tylko z bronią, seksem lesbijskim, nagością i w Teksasie, to adekwatnie czym się tu ekscytować? Bardzo gwałtownie nowe geograficzno-mentalne okoliczności i tajemnicze postaci stają się nienowe i nietajemnicze, a absurdalna fabuła w typowym modelu, w którym jeden błąd wywołuje kolejne, w potem poziom uwikłania jest już zbyt wielki, by dało się wyplątać, zaczyna nużyć.
„Klub polujących żon” (Fot. Netflix)I o ile mogę „Klubowi polujących żon” wybaczyć, choć z trudem, iż nie jest oryginalny, o tyle nie mogę mu wybaczyć, iż jest nudny. Obiecano mi co najmniej dobrą zabawę, tymczasem zupełnie nie byłam ciekawa, kto, co, jak i dlaczego, a pełne napięć relacje między postaciami oraz ich niby tak intrygujące motywacje gwałtownie przestały wywoływać we mnie zaangażowanie. Jedyny wątek, który mnie zainteresował dłużej niż przez dwa-trzy odcinki, to poboczna sprawa porwanej dziewczyny i szukającej sprawcy policjantki, Salazar (Karen Rodriguez, „Acapulco”). Za mało, by uzasadnić ośmioodcinkowy seans. Zresztą to też nie jest jakoś szczególnie oryginalna historia. Po prostu została napisana logiczniej od reszty.
„Look, none of this sh*t is logical” – słyszymy w pewnym momencie. I pół biedy, iż uważam to za niezmierzony trafny metakomentarz. Gorzej, iż dla mnie niemal „none of this sh*t is fun”, co w wypadku niezobowiązującego letniego thrillera, choćby takiego oglądanego zimą, stanowi już spory problem. Czy to najgorszy serial tego typu, jaki obejrzałam w życiu? Nie, ale to żaden argument, skoro po prostu nie widzę powodu, by poświęcać „Klubowi polujących żon” czas. Dociągnęłam do końca tylko ze względu na recenzenckie zobowiązanie, a na 2. sezon nie wrócę, choćby było tam i stu Johnów Stamosów.















