Gdy gruchnęła wieść o realizacji nowej wersji „Akademii Pana Kleksa”, wydawało się, iż twórcy stoją przed trudnym zadaniem, wszak poprzednie części na stałe wrosły w polską kulturę i trudno było wyobrazić sobie kogoś innego niż Piotr Fronczewski w roli tytułowej. Jednak, jeżeli spojrzeć przynajmniej odrobinę obiektywnie, to film z lat osiemdziesiątych (i jego sequele) bardzo się zestarzał i jest dziś trudny do przyswojenia, zwłaszcza dla młodych widzów, którzy na nim „nie wyrośli”. Maciej Kawulski postanowił zaryzykować i opowiedzieć tę historię na nowo, współczesnym językiem.
Po premierze, nowa „Akademia Pana Kleksa” zebrała mieszane opinie, ale stała się sukcesem finansowym, a twórcy od samego początku planowali całą franczyzę związaną z postacią ekscentrycznego profesora. Należę do umiarkowanych entuzjastów pierwszej części i, przy wszystkich jej wadach, uważam ją za kapitalny pean na cześć dziecięcej wyobraźni. Widziałem też jak pozytywnie odbierali film młodsi widzowie, więc spełnił pokładane w nim nadzieje. Dlatego na seans drugiej odsłony przygód Kleksa i ferajny szedłem z ostrożną ciekawością.
O ile w przypadku „Akademii…” twórcy mniej lub bardziej trzymali się fabuły powieści, tak w „Kleksie i wynalazku…” całkowicie popuścili wodze fantazji i zaserwowali widzom w większości oryginalną historię. Mamy więc dwa główne wątki, które w pewnym momencie się zazębiają. W jednym Ada (Antonina Litwiniak) próbuje odkryć tajemnicę robotycznego pochodzenia Alberta (Konrad Repiński). W drugim Kleks (fantastyczny, choć nieco zbyt rozedrgany Tomasz Kot) wyrusza do realnego świata, a iż czuje się w nim jak ryba na pustyni, będzie musiał zmierzyć się z własnymi słabościami. Nad wszystkim unosi się też duch demonicznego Filipa Golarza (Janusz Chabior)…
Scenariusz garściami czerpie z najlepszych hollywoodzkich wzorców, a twórcy dwoją się i troją, by dostarczyć epicką historię. Co więcej, mają wszystkie potrzebne do tego elementy: dobry pomysł na główną intrygę, bardzo aktualny w obecnym, cyfrowym świecie, ponieważ poruszający problem uzależnienia dzieci od elektroniki; sympatycznych bohaterów; odpowiednio zmotywowanego i przebiegłego antagonistę (choć biorąc pod uwagę naiwność bohaterów, nie musi się on jakoś bardzo starać) oraz interesujący, barwny świat przedstawiony, nawiązujący do klasycznych baśni i znanych pod każdą szerokością geograficzną opowieści. Nie potrafią jednak adekwatnie dobrać i zmieszać tych składników. Fabuła rozwija się miejscami za wolno, miejscami za szybko, niektóre wątki są całkowicie niewykorzystane (na przykład ten z Wilkusami) lub za słabo zaakcentowane (ot, choćby plan głównego czarnego charakteru). Bohaterowie momentami postępują też w całkiem nielogiczny sposób, ponieważ tak jest na rękę scenarzyście. Dodatkowo, już w pierwszej scenie mamy kompletnie niepotrzebny i chybiony żart fekalny.
Na domiar złego, Kleks został tu sprowadzony do postaci błazna, a jego działania służą adekwatnie wyłącznie warstwie komediowej. W „Akademii…” też nie miał za wiele do roboty, zwłaszcza w finale, ale tam było to celowe, ponieważ pełnił rolę mentora, stanowił katalizator, pozwalający Adzie odkryć jej własny potencjał. Tutaj natomiast, w dramatycznym ostatnim akcie, Kleks nie robi adekwatnie nic, a jego udział sprowadza się do proszenia czarnego charakteru, by ten przestał być zły (sic!). Gdyby chociaż napisano przy tym interesujące dialogi, a najlepiej dano profesorowi jakąś heroiczną scenę…
Jednakże, mimo wszystko, nie potrafię całkowicie skreślić „Kleksa i wynalazku Filipa Golarza”. Czuć, iż twórcy włożyli dużo pracy w tę markę, mieli też sporo dobrych pomysłów, a rozmachu scenograficznego nie powstydziłyby się produkcje hollywoodzkie. Scenarzyści powinni wszelako dać sobie więcej czasu w dopracowanie historii i wygładzenie najważniejszych wątków.
Nie zawiodła obsada. Tomasz Kot jest fenomenalnym Kleksem i godnym następcą doskonałego Piotra Fronczewskiego (który ma w filmie cameo). Dlatego tym bardziej szkoda, iż go tutaj zmarnowano. Błyszczy również magnetyczny Janusz Chabior, od którego trudno oderwać wzrok, gdy tylko pojawi się na ekranie, a także Konrad Repiński, w roli odhumanizowanego Alberta. Ciekawie zaprezentowała się Monika Brodka, jako postać nieco inspirowana „TRON-em” i „Ex Machiną”, ale szkoda, iż nie dano jej czegoś więcej do zagrania (albo zaśpiewania). Małe epizody zalicza kilku znanych aktorów i aktorek, jednak nie zdradzę o kogo chodzi, by nie psuć niespodzianki.
Na szczęście nie zmieniło się jedno – to wciąż gloryfikacja dziecięcej (i nie tylko) wyobraźni, stanowiącej jedną z najpotężniejszych broni przeciwko cynizmowi wynikającemu z dorosłości. Podobnie zresztą jak tegoroczny, wspaniały „Smok Diplodok” Wojciecha Wawszczyka (serdecznie polecam, bo zdecydowanie za cicho o tym tytule!). Z „Kleksa i wynalazku Filipa Golarza” płynie bardzo proste, ale wcale nie mniej przez to ważne przesłanie, zrozumiałe choćby dla młodych widzów. Bo należy pamiętać, iż film jest skierowany przede wszystkim właśnie do nich. A oni z pewnością odnajdą w bohaterach siebie. I jeżeli wyniosą z seansu choćby mgliste przeświadczenie, iż warto (a choćby trzeba!) zachować w sobie odrobinę tej młodzieńczej naiwności i prostolinijności oraz nigdy nie przestawać marzyć, to wszelkie niedoskonałości formy i mielizny scenariuszowe schodzą na dalszy plan.
Obie części nowego Kleksa należy bowiem postrzegać bardziej sercem niż rozumem, wtedy znacznie łatwiej je przyswoić, a i przyjemność większa. Mam tylko nadzieję, iż w zapowiadanej trzeciej części twórcy wyciągną wnioski z popełnionych błędów, dopracują historię i dadzą nam film po prostu dobry, bez żadnych „ale”. Potencjał tkwi w tym świecie ogromny i aż żal patrzeć, jak scenarzyści rozmieniają go na drobne.