George A. Romero straszył nas ludożernymi zombie już od końca lat 60. Właśnie wtedy świat poznał jego niezależny, niskobudżetowy debiut – Noc żywych trupów (1968). Choć dziś to klasyk kina grozy, początkowo spotkał się z mieszanym przyjęciem przez krytyków. Stężenie surowego realizmu, brutalności i nihilizmu budziło wówczas konsternację. Romero wniósł do gatunku świeżość, która łączyła artystyczną ambicję z nowatorstwem. Jego odwaga w komentowaniu kwestii społecznych – w szczególności napięć rasowych – inspiruje do dzisiaj. Kontrowersje, które wywoływała ta produkcja, tylko potęgowały jej komercyjny sukces, przyciągając tłumy na sale kinowe. Dekadę później reżyser dał światu drugą odsłonę swojej autorskiej serii, zatytułowaną Świt żywych trupów. I tym razem nie obeszło się bez makabrycznej satyry ani mięsistej głębi – choć w znacznie bardziej groteskowym, ciepłym wydaniu.
Chłodna noc zamienia się w rozgrzewający świt
Naturalnie świt następuje po nocy, dlatego też Świt żywych trupów stanowi kontynuację wydarzeń zapoczątkowanych w Nocy żywych trupów – choć z udziałem nowych bohaterów. Tym razem problem zombie osiąga znacznie szerszą skalę. Kanibalistyczne, otępiałe istoty rozprzestrzeniają się w zawrotnym tempie, a ludzkość zmuszona jest do reakcji. W obliczu kryzysu społeczeństwo się dzieli. Jedni domagają się bezwzględnej eksterminacji żywych trupów, kierując się strachem i potrzebą bezpieczeństwa. Z kolei drudzy wykazują empatię, szukając mniej radykalnych rozwiązań. Chaos dotyka wszystkich, a linia oddzielająca dobro od zła zdaje się stawać coraz bardziej rozmazana.
Na pierwszym planie obserwujemy losy czwórki protagonistów: Petera i Rogera – członków elitarnej jednostki policyjnej oraz pilota śmigłowca Stephena i jego narzeczonej Fran, pracownicy stacji telewizyjnej. Szukając zasobów i azylu, trafiają do centrum handlowego, które – choć wypełnione po brzegi zombie – staje się ich nowym domem. Właśnie tam, między kolejnymi starciami z truposzami, próbują zbudować sobie namiastkę normalnego życia. Walka o przetrwanie przeplata się z frajdą, a wspólnie przeżywane doświadczenia zbliżają do siebie bohaterów. W świecie, którego sens ulatuje z każdą minutą, rodzą się więzi oparte na lojalności, przyjaźni i zwykłej potrzebie bliskości z drugim człowiekiem.
fot. kadr z filmu „Świt żywych trupów”Niemal każda scena emanuje blaskiem koegzystencjalnego ciepła. Ekranowa więź między Peterem a Rogerem zdumiewa swą autentycznością i radosnym luzem – to prawdziwy bromance zrodzony w obliczu apokalipsy. Równie umiejętnie namalowany zostaje portret związku Stephena i Fran, którzy spodziewają się dziecka. Choć na ekranie przewijają się katatoniczne, kanibalistyczne istoty, nie one stanowią serce tej opowieści. Jest nim bowiem ludzki wymiar postaci – emocje, relacje, dramaty, które Romero tak wyraźnie wplata w losy swoich bohaterów. Każdy z nich jest dość osobliwy, zarówno pod względem osobowości, jak i zachowania. Nikt nie pozostaje widzowi obojętny. Momenty, w których ich życie wisi na włosku, lub gdy stają przed tragicznymi wyborami i muszą ponieść drastyczne konsekwencje, naprawdę poruszają. Świt żywych trupów to nie tylko horror, ale też przejmująca opowieść o człowieczeństwie w świecie, który je utracił.
Cywilizacja jako trzon sensu i tożsamości
Prawdziwa głębia warstwy egzystencjalnej odsłania się jednak dopiero w drugiej połowie filmu. To właśnie wtedy stajemy się świadkami niezwykle intrygującego procesu psychologicznego, który zarazem stanowi trafną obserwację socjologiczną. Odcięci od reszty cywilizacji bohaterowie zmuszeni są funkcjonować w oderwaniu od dotychczasowego ładu społecznego. Gdy zagrożenie ze strony zombie zostaje tymczasowo zażegnane, nadchodzi pora na hedonizm – konsumpcję, kradzieże, zabawę. Przez chwilę mogą żyć jak królowie świata po apokalipsie. Iluzoryczny luksus gwałtownie okazuje się jednak pustką. Z czasem bohaterowie zaczynają odczuwać egzystencjalną próżnię spowodowaną ogólnym znużeniem i dojmującą samotnością.
fot. kadr z filmu „Świt żywych trupów”W obliczu tej pustki postacie chwytają się resztek znanych im ról społecznych, próbując w ten sposób odzyskać sens. Odgrywają scenki z życia codziennego – bawią się we fryzjerów, kelnerów, klientów restauracji. Próbują na nowo zbudować namiastkę cywilizacji, w której mogliby odnaleźć siebie. To desperacka próba utrzymania tożsamości w niejako anihilującej ją rzeczywistości. Romero prezentuje głęboką refleksję – w oderwaniu od społecznych struktur człowiek bardzo łatwo traci sens życia, tonąc się w bagnie stagnacji i alienacji. Odcięcie od cywilizacji wypacza, zapewniając jedynie złudzenie wolności.
Satyryczny kieł
No dobrze, ale co z tą ostrą satyrą społeczną? Gdzie dokładnie się ona przejawia? Cóż, unosi się w powietrzu – wypełnia przestrzeń głównego miejsca akcji, czyli centrum handlowego. To właśnie tam, pomiędzy opustoszałymi restauracjami i butikami, bezmyślnie snują się otępiałe zombie. Ich zachowanie – powolne, mechaniczne, pozbawione choćby grama refleksji – przypomina ludzi robiących zakupy. Zombie w Świcie żywych trupów to nie tylko krwiożercze potwory, ale także społeczeństwo konsumpcyjne w krzywym zwierciadle.
Centrum handlowe pełni w filmie symboliczną funkcję kapitalistycznego raju. Romero zgryźliwie ukazuje przywiązanie zombie do tego miejsca. Żywe trupy wracają do galerii handlowej, jakby przyciągała je jakaś transcendentalna siła. Ich kompulsywne, bezcelowe poruszanie się od sklepu do sklepu przypomina nieustanną, społeczną pogoń za promocjami, wyprzedażami. A wszystko to rozgrywane w odurzającym rytmie kapitalistycznego zautomatyzowania.
fot. kadr z filmu „Świt żywych trupów”Romero celnie punktuje małostkowość, próżność i egzystencjalne wypaczenie współczesnego człowieka schowane za połyskliwą fasadą konsumpcji. Krytyka reżysera zaostrzyła kły w późniejszych dekadach, kiedy centra handlowe stały się niemalże czymś na wzór świeckich świątyń zachodniej cywilizacji. A na polskiej ziemi? Po transformacji ustrojowej, gdy masowa konsumpcja stopniowo stawała się chlebem powszednim, przesłanie Świtu żywych trupów wybrzmiewa jeszcze dobitniej. Satyrze Romero ani trochę nie stępił się pazur. Wręcz przeciwnie, jego diagnoza pozostaje trafna, nieprzyjemna i niepokojąco aktualna.
Moralność i empatia w dobie apokalipsy
W ramach swojego filmu Romero serwuje nam również uniwersalny traktat moralny. Jak już wcześniej wspomniałem, w obliczu eskalacji zagrożenia ze strony zombie społeczeństwo ulega silnej polaryzacji. Ludzie dzielą się na tych, którzy za wszelką cenę chcą chronić własne bezpieczeństwo, i tych trzymających się resztek empatii. To właśnie w stronę pierwszej grupy reżyser kieruje najcięższy kaliber krytyki. Pod pozornie niewinną potrzebą bezpieczeństwa, pragmatyczną koniecznością eksterminacji, a nierzadko i pod maską racjonalizmu, kryje się coś znacznie mroczniejszego. To wyżęty z wszelkich cnót egoizm, okrucieństwo, a choćby perwersyjna przyjemność ze stosowania przemocy.
Wielu przedstawicieli tej grupy całkowicie dehumanizuje zombie, sprowadzając ich do roli chodzących manekinów niegodnych krzty współczucia. Zenit tej makabrycznej satyry objawia się w scenach ukazujących zgraje roześmianych, beztroskich mężczyzn urządzających sobie groteskową rozrywkę z masakrowania trupów. Przoduje w tym gang motocyklistów, który pod koniec filmu napada na centrum handlowe. Przemoc bardzo gwałtownie przestaje być środkiem obrony, a staje się celem samym w sobie.
fot. kadr z filmu „Świt żywych trupów”Ten zatrważający spektakl ma jednak jeszcze jeden, głębszy wymiar. Romero niejako zmusza nas do gorzkiej refleksji – czy nie jesteśmy przypadkiem podobni do tych rozchichotanych oprawców? W końcu sami oglądamy film przede wszystkim dla dreszczu satysfakcji płynącej z masowej rzezi dokonywanej na zombie. Zabijanie na ekranie nas bawi i elektryzuje, dokładnie tak jak motocyklistów demolujących centrum handlowe. Romero stawia więc prowokacyjne pytanie – czy naprawdę różnimy się od nich tak bardzo, skoro traktujemy tę wizję apokalipsy jako czystą frajdę?
Oglądając film, łatwo wpaść w pułapkę myślenia, iż to, co się dzieje na ekranie, dotyczy tylko innych, obcych nam osób. Romero jednak nie daje nam tej wygody. Zamiast trzymać nas w bezpiecznej odległości, zdejmuje tę iluzję i wyciąga widza z komfortowej roli obserwatora. To właśnie my – nasz świat i nasze reakcje na przemoc – znajdujemy się na jego satyrycznym celowniku.
Niekoronowanym królem przedstawicieli tej bezdusznej postawy w filmie jest pewien enigmatyczny naukowiec z opaską na oku – regularny gość programów telewizyjnych i radiowych audycji. Występuje jako głos ekspercki, jednak jego przekaz jest wysoce fanatyczny. Twierdzi, iż zombie to nic więcej jak biologiczny instynkt w ruchu – zagrożenie, które należy zlikwidować wszelkimi dostępnymi środkami. W pewnym momencie sugeruje wręcz, iż świetnym pomysłem byłoby zrzucanie bomb na większe miasta, aby przyspieszyć eksterminację. Paradoksalnie, to właśnie on – człowiek, który mówi najwięcej o potrzebie utrzymania logicznego i racjonalnego podejścia – sam popada w największy obłęd. Jego zimna kalkulacja to nic innego jak absurdalna fasada dla moralnej zgnilizny.
fot. kadr z filmu „Świt żywych trupów”Zabawa ponad wszystko
W jakkolwiek kontrowersyjnych barwach Romero malowałby przyjemność z ukatrupienia zombie, film i tak ekscytuje, a zarazem niemalże nieustannie trzyma widza za gardło. Świt żywych trupów pozostaje fenomenalnie skonstruowaną rozrywką, utkaną z włókien wspaniale kreskówkowego gore, brawurowego popisu efektów praktycznych oraz mistrzowsko surrealistycznej muzyki. W minimalistycznych tonach tej ścieżki dźwiękowej kryje się cała siła, która podsyca mroczną atmosferę napięcia.
Świt żywych trupów pozostaje dla mnie znakomitym balansem pomiędzy horrorem a zgrywą podbudowaną dużą dawką campu oraz czarnego humoru. Chaos, przemoc i absurd tworzą tu niezwykłą synergię będącą motorem napędowym filmu. Mimo upływu lat obraz Romero wciąż potrafi wciągnąć i zaskoczyć swoją oryginalną energią. Jego nieprzemijająca aktualność, zarówno w kwestii formy, jak i treści, sprawia, iż pozostaje ponadczasowym dziełem sztuki. Obawiam się, iż już nikt nie przedstawi wizji apokalipsy zombie jako przerażającej, a zarazem groteskowo śmiesznej, z takim zacięciem i stylem.


















