Klasyka z Filmawką: „Atlantyda: Zaginiony ląd” (2001)

filmawka.pl 3 tygodni temu

Witam Państwa. Przede wszystkim pragnę podziękować, iż zechcieliście poświęcić mi trochę czasu. Wszyscy znamy legendę Atlantydy. Kontynent ów znajdował się gdzieś na Atlantyku, a jego mieszkańcy opanowali technologię niezwykle zaawansowaną. Stary, poczciwy Platon pisze, iż jakiś straszliwy kataklizm pogrążył ów ląd w morskich odmętach. Jednak dzisiaj nie będziemy zajmować się upadkiem całej cywilizacji, ani bezrefleksyjnym cytowaniem słów głównego bohatera, jednego z moich ulubionych filmów Disney’a. Skupimy się po raz kolejny na zgłębieniu historii przekraczania artystycznych granic, finansowej klapy, uwielbienia fanów i umiłowaniu starych powieści fantastycznonaukowych. Tym razem, zamiast lotu w kosmos, zanurzymy się w oceanicznych głębinach, aby odkryć sekrety Atlantydy: Zaginionego lądu.

Początki filmu Gary’ego Trousdale’a i Kirka Wise’a sięgają dość turbulentnego okresu w funkcjonowaniu Walt Disney Studios. Przede wszystkim, na najważniejszym fotelu w firmie nie siedział już Jeffrey Katzenberg, który opuścił studio Myszki Mickey aby założyć własne – DreamWorks Pictures. Była to osoba, którą określono niegdyś mianem człowieka w samym środku wydarzeń. Dbającego nie o kolor włosów postaci, a o wiarygodne nakreślenie relacji emocjonalnych między nimi. Zastąpił go Michael Eisner, który diametralnie różnił się od poprzednika w sposobie zarządzania projektami skierowanymi do produkcji. To był czas, gdy Walt Disney zaliczył zauważalny spadek zainteresowania i zysków ze strony widowni. Dzwonnik z Norte Dame – poprzedni projekt duetu Trousdale/Wise – nie stał się murowanym hitem, zbierając pozytywne, choć niezbyt entuzjastyczne opinie krytyków, chwalących stronę audiowizualną i narzekających jednocześnie na niespójny ton całości. Twórcy, sięgając po klasykę literatury, z przyjemnością odeszli od klasycznego baśniowego modelu, do jakiego przyzwyczaił nas Disney. Dlatego wraz z tą samą ekipą animatorów i producentów, po raz kolejny zamierzali stworzyć coś odmiennego, co określano jako „bardziej Adventureland niż Fantasyland”, w odniesieniu do części tematycznych parków rozrywki, należących do studia. Tym razem, nauczeni na błędach Dzwonnika i świadomi czyhającego gdzieś za rogiem końca Renesansu Disney’a, wiedzieli jakich błędów należy unikać. Okazało się bowiem, iż stałe składowe animowanych filmów studia, nie zawsze gwarantują porównywalny sukces. Odpuszczono sobie zatem gadające zwierzątka, wesołkowatego pomagiera dubbingowanego przez znanego komika, oraz przede wszystkim piosenki. Odważnie.

fot. „Atlantyda: Zaginiony ląd” / materiały prasowe Walt Disney Company

Jak już nadmieniłem, Trousdale i Wise ponownie chcieli sięgnąć do literatury. Jednak zamiast kolejnej mrocznej powieści, jak w przypadku Victora Hugo, szereg inspiracji zaczerpnięto z prozy Juliusza Verne’a. Przede wszystkim posiłkowano się Podróżą do wnętrza Ziemi, oraz 20 000 milami podmorskiej żeglugi, w której z\resztą bohaterowie odwiedzają pewną zatopioną cywilizację. Jednakże, proces przygotowawczy nie ograniczał się wyłącznie do dzieł jednego autora. Jednym z ważniejszych (choć nieco przypadkowych) odkryć była postać Edgara Cayce’a i jego teorie dotyczące Atlantydy, w której istnienie bezgranicznie wierzył. Co więcej, napisał o niej całą książkę, w której stwierdza chociażby, iż jedna z pięciu obecnych na ziemi ras (wyróżnił je kolorystycznie: czarna, biała, żółta, czerwona i brązowa), pochodzi właśnie z zatopionego imperium… Kluczowa jest jednak jego aspiracja światotwórcza. Chociażby wiara w obecność swobodnie wędrujących po Ziemi dusz, które w „bliskim kontakcie” ze zwierzętami, są w stanie stworzyć ponad trzymetrowe giganty, oraz to, iż podstawowym źródłem energii Atlantydy jest potężny kryształ, zasilany energią słoneczną. Dość optymistycznie założył też, iż mniej więcej do roku 1958 rząd Stanów Zjednoczonych wejdzie w posiadanie promienia śmierci, którego używano w zatopionej krainie. Nie dziwota zatem, iż potraktowano te niesamowite wizje jako interesujący punkt wyjścia. No, może z pominięciem tej teorii rasy… W filmie pojawiają się także odniesienia do Platona, którego cytat otwiera całość. Fragment Timajosa w tłumaczeniu Władysława Witkickiego brzmi następująco:

[…]nadszedł jeden dzień i jedna noc okropna — wtedy całe wasze wojsko zapadło się pod ziemię, a wyspa Atlantyda tak samo zanurzyła się pod powierzchnię morza i zniknęła.

Już w otwierającej film scenie widzimy, jak nad tytułową krainę nadciąga gigantyczna fala, niszcząca wszystko na swojej drodze. Budynki obracają się w pył, ludzie toną w bezmiarze wody, a tajemniczy, błękitny blask wiszący nad miastem unosi królową Atlantydy ku niebu. Opatulone równie niesamowitą powłoką ochronną miasto zapada się pod ziemię, przykryte oceanem. Po przepięknym prologu, przenosimy się do Waszyngtonu roku 1914, gdzie w kotłowni Instytutu Smithsonian pracuje Milo James Thatch (Michael J. Fox, w polskiej wersji językowej Kacper Kuszewski). Młody kartograf i lingwista od lat marzy, aby wyruszyć na ekspedycję naukową, celem odnalezienia tajemniczego Dziennika Pasterza. O księdze tej opowiadał mu dziadek, wierzący, iż w środku znajdują się instrukcje, opisujące drogę do Atlantydy. Gdy władze uczelni nie pozwalają mu zrealizować marzenia, ten zrezygnowany wraca do swojego mieszkania. Tam, pod osłoną nocy pojawia się tajemnicza Helga Sinclair (Claudia Christian/Małgorzata Gudejko) z propozycją ufundowania całej wyprawy przez jej pracodawcę. Preston Whitmore (John Mahoney/Stanisław Michalski) znający dziadka Milo od wielu lat (i posiadający już odnaleziony przed laty Dziennik Pasterza) przysiągł mu niegdyś pokryć koszty całej wyprawy, gdy tylko jego wnuk dojrzeje by na nią wyruszyć. Najęci zostają sprawdzeni uczestnicy poprzedniej misji, dowodzeni przez porucznika Rourke’a (James Garner/Marek Barbasiewicz), a my wraz z nimi i Milo ruszamy odkryć zaginiony ląd. To właśnie główna siła napędowa naszej historii. Oczywiście, choć sam proces odkrywania starożytnej cywilizacji jest bez wątpienia interesujący, to jednak kontakt z nią nawiązać muszą główni bohaterowie. Wykraczając poza inspiracje książkowe, Trousdale i Wise czerpali garściami z takich filmów jak Parszywa dwunastka (The Dirty Dozen, reż. Robert Aldrich, 1967) czy Działa Navarony (The Guns of Navarone, reż. J. Lee Thompson, 1961), gdzie możemy obserwować zbiorowość postaci, reagującą na diegetyczne wydarzenia w odmienny sposób. Milo, niczym pewnego rodzaju awatar zafascynowanego Atlantydą widza, powoli odkrywa charaktery swoich towarzyszy podróży, nawiązuje kontakt i tworzy z nimi relacje. I wszystkie te elementy pomagają mu osiągnąć prawdziwy cel podróży. Nie chodzi oczywiście o samo odkrycie zatopionego imperium, a znalezienie własnego potencjału. Traktowany przez sporą część grupy jako wyrzutek czy odmieniec, chuderlawy intelektualista będzie miał okazję udowodnić, iż jest nie tylko integralnym jej elementem, ale czasem najważniejszym jej członkiem. Jakim cudem, skoro w jej skład wchodzą wojskowi, mechanik, lekarz, pirotechnik czy specjalista od geologii i odwiertów? Milo jako jedyny potrafi czytać po Atlantycku, przez co instrukcje z Dziennika Pasterza mogą być odkodowane wyłącznie przez niego. Już sam ten fakt stanowi sporą odskocznie od modelu, do jakiego przyzwyczaił swoich odbiorców Disney. Milo James Thatch nie jest charyzmatycznym lekkoduchem, którzy zwykle byli protagonistami filmów studia. Okazuje się, iż znikomej muskulatury nerd, też może zostać bohaterem kina akcji i nie musi przy tym odhaczać z listy wszystkich, pozornie niezbędnych elementów. Czy na koniec filmu wróci do domu w glorii i chwale? Nie, podejmie się bardziej odpowiedzialnego zadania i pomoże odbudować potęgę Atlantydy. Czy „zdobędzie dziewczynę” aby zastygli razem w namiętnym pocałunku prawdziwej miłości? Nie, bo życie tak nie działa. Obejmie troskliwie swoją towarzyszkę, wspierając ją emocjonalnie, a miłość może przyjdzie z czasem.

fot. „Atlantyda: Zaginiony ląd” / materiały prasowe Walt Disney Company

Model filmów Disney’a zmienia się także w kwestii czarnych charakterów. zwykle dychotomia dobra i zła była tutaj niezwykle czytelna. Najmłodsi widzowie od razu wiedzieli kto będzie tym dobrym, a kto jego przeciwnikiem. W przypadku Atlantydy, do pewnego momentu ciężko mówić o jakiejkolwiek sile antagonistycznej. Jasne, po drodze bohaterowie spotkają liczne niebezpieczne stworzenia, ale na wyprawę wypłynęli tylko ci dobrzy, prawda? jeżeli widzieliście film, to wiecie doskonale, iż to guzik prawda. Wynajęci fachowcy okazują się bowiem grupą najemników, których nadrzędnym celem jest zdobycie tajemniczego Serca Atlantydy i sprzedania go za ogromną cenę. To sytuacja dość trudna w odbiorze dla młodego widza, bo naszą ekipę niezwykle łatwo polubić. Do dziś zresztą w czasie rozmów ze współentuzjastami filmu, nie zdarza się aby ktoś pominął fakt, jaką cudowną postacią jest chociażby Vincenzo „Vinny” Santorini (Don Novello/Arkadiusz Jakubik). Dla osób znających wyłącznie polską wersję językową, lekkim zaskoczeniem może być fakt, iż nasz „Wołodia” wcale nie ma tutaj rosyjskich korzeni, a wynikają one wyłącznie z bliższego nam umiejscowienia kulturowego. I choć bohaterowie nie posiadają może szczególnie pogłębionych profili psychologicznych, idealnie spełniają swoje role. Są bezpiecznymi i znanymi archetypami, które widz łatwo może osadzić w kontekście fabuły. Jest ten uprzejmy, szalony, pesymistyczny, ekstrawagancki, pragmatyczny itd. Dlatego tym bardziej bolesne jest uświadomienie sobie, iż przybyli do zaginionego lądu wyłącznie w celach finansowych. A tak im dobrze z oczu patrzyło… Jednak, jak przystało na film wypuszczony do kin przez to konkretne studio, nie możemy całkowicie zrujnować dziecięcego przeświadczenia o ludzkiej dobroci. Inicjatorką drugiego przewrotu w morale naszej drużyny jest osiemnastoletnia mechaniczka Audrey Ramirez (Jacqueline Obradors/Monika Kwiatkowska). Najmłodsza z całej ekipy wykazuje się największą dojrzałością i gdy wszyscy są już gotowi zostawić dogorywające imperium na pastwę losu, jako jedyna postanawia tupnąć nogą i nie dopuścić do śmierci niewinnych. Ponownie, to całkiem spore przełamanie disneyowskiego stereotypu, gdzie bohaterki miały w zwyczaju być albo obiektem westchnień bohatera, lub dość pasywną figurą, wokół której krąży fabuła. Niepokorna mechaniczka i chuderlawy nerd jako najważniejsze postaci w kinie akcji? Idzie nowe! Nasza ekipa oczywiście musi w pewnym momencie się zjednoczyć, aby powstrzymać Rourke’a i Helgę, nim zdążą oni uciec z Sercem Atlantydy.

Pościg za antagonistami to jedna z bardziej widowiskowych sekwencji, jakie kiedykolwiek zostały narysowane w Walt Disney Studios, a cała oprawa wizualna Zaginionego lądu to jedna z najbardziej wyróżniających się estetyk w portfolio twórców studia. Pod względem wyglądu odkrytej cywilizacji, posiłkowano się architekturą Tybetu, Indii i Kambodży, ale inspiracji szukano również pośród kultury Majów i państw południowo-wschodniej Azji. Starano się uniknąć pokazania, jak określił to Wise „greckich kolumn, tylko iż pod wodą”. Istotnym elementem, który zdeterminował estetykę filmu, były rysunki Mike’a Mignoli (autora komiksowego Hellboy’a), którego charakterystyczny, nieco kubistyczny styl obecny jest w całej produkcji. Od anatomii postaci, przez niektóre budowle, na maszynach latających kończąc. Sam autor ponoć oglądając film, zareagował bardzo entuzjastycznie na widok dłoni ekranowych postaci, na co w odpowiedzi usłyszał „Tak, to są dłonie…”. Stworzono także cały bestiariusz niezwykłych stworzeń zamieszkujących Atlantydę, jednak wiele z nich ostatecznie nie znalazło się w gotowym filmie, jak choćby meduzo-nietoperze, czy lawowe wieloryby. Zresztą, sam wspomniany wyżej Mignola nazwał ówczesną fabułę „paradą potworów”, w której niknie czynnik ludzki, przez co lokalna fauna musiała zostać zredukowana. Na potrzeby Atlantydy opracowano nawet osobny język, z całym alfabetem i gramatyką. W dodatkach do specjalnej edycji DVD z filmem możecie choćby znaleźć materiały dydaktyczne, przygotowane przez Marka Ocranda, czyli twórcę nie tylko atlantyckiego, ale i języka klingon, z uniwersum Star Treka. Z tym wszystkim obcujemy już od pierwszej sceny, jednak w pierwotnym założeniu film rozpoczynać się miał zupełnie inaczej. Oryginalne otwarcie filmu (łatwe do znalezienia w sieci) prezentowało załogę statku Wikingów, szukającą wejścia do Atlantydy posiłkując się Dziennikiem Pasterza. Jeden z nich, w panice przypomina kapitanowi o czyhających na nim niebezpieczeństwie, które opisano w książce. Ten ignoruje uwagi swego podwładnego i niczym na komendę, okręt zostaje zaatakowany przez Lewiatana. Choć Wikingowie walczą zaciekle, zostają pokonani, a ich statek wciągnięty w oceaniczną głębinę, niczym poszukiwana przez nich kraina. Czemu zrezygnowano z tak ekscytującego openingu? Na prośbę Johna Sanforda, szefa wydziału fabuły w Disney’u. Zostając bowiem przy scenie z Wikingami, dalej w sjużecie widzielibyśmy od razu sformowanie się grupy głównych bohaterów, a w połowie drugiego aktu pierwszy raz ujrzeli Atlantydę. Co wymagałoby od widza czekania aż 40 minut, by zobaczyć tytułową krainę i poznać jej mieszkańców. Zamiast tego, Stanford polecił aby przedstawić widzom czteroletnią Kidę, obserwującą koniec swojej cywilizacji i tracącą matkę. W ten sposób widzowie od razu wiedzą, z kim powinni sympatyzować oraz dlaczego. I choć przyszło im to z ciężkim sercem, Trousdale i Wise przyznali mu rację, wyrzucając prolog do kosza i zaczynając od nowa. A biorąc pod uwagę kwestie finansowe i logistyczne, była to zmiana co najmniej kontrowersyjna. Sam Stanford zaczął ponoć swoją sugestię od słów „wiem, iż pewnie mnie znienawidzicie, ale…”.

fot. „Atlantyda: Zaginiony ląd” / materiały prasowe Walt Disney Company

Czytając o tych wszystkich pięknych i dojrzałych elementach, co mogło pójść nie tak? Jakim cudem tak idealnie skrojona pod wychowanych na filmach przygodowych sprzed lat widzów produkcja, nie spełniła oczekiwań? Z dwóch, dość kuriozalnych i wykluczających się wzajemnie powodów. Po pierwsze, mimo iż krytycy dość otwarcie zaczęli zauważać stopniowe zużywanie się formuły Disney’a, przez cały czas mieli zapotrzebowanie na to, co już znali. Stephanie Zacharek napisała na portalu Salon niedługo po premierze: „Największym problemem »Atlantydy« jest to, iż wcale nie jest skierowana do dzieci: jest tak dorosła, iż aż nudna. W połowie seansu zaczęłam tęsknić za tańczącym gargulcem, śpiewającym świecznikiem czy tostem noszącym pieluchę; czymkolwiek, co mogłoby zdjąć tę pseudo wyrafinowaną otoczkę z każdej klatki”.

Tak, tym samym śpiewającym gargulcem, który niedawno był powodem krytyki wobec Dzwonnika z Norte Dame. Czyli niczego nie zmieniajmy, a krytycy będą zadowoleni? Oczywiście, iż nie, bowiem rok 2001 był dla animacji dość przełomowy z powodu innej premiery, od czasu której nic już nie było takie samo. Takie portale jak Entertainment Guide, Entertainment Weekly czy choćby Variety dość otwarcie umniejszały filmowi Disney’a, który bladł w obecności przygód pewnego zielonego ogra. Ba, na wspomnianym Variety Todd McCarthy zawarł w swoim porównaniu określenie zwycięsko wyrafinowany, odnosząc się do filmu o pierdzącym stale typie z bagna. Czyli musimy być bardziej krytyczni wobec znanej formuły i pozwolić odbiorcom na coś dojrzalszego, tak? No nie, przecież właśnie była mowa, o pokazaniu dzieciom tego co znają. Ale tak nie za bardzo, bo dorośli się znudzą… Bądź mądry, pisz wiersze.

Ja jednak, zamiast wierszy, wolałem napisać te kilka stron maszynopisu. jeżeli przybyliście tu jako fani Atlantydy, wątpię, iż muszę zachęcić Was do ponownego seansu tego niedocenionego arcydzieła. jeżeli przez lata nie mieliście okazji zapoznać się z filmem Wise’a i Trousdale, nie traćcie czasu. Czeka na Was przepiękna oprawa dźwiękowo-wizualna, angażująca fabuła, cudowna plejada postaci i dowód na to, iż kiedyś ludziom Disney’a jeszcze się chciało. Renesans renesansem, ale osobiście uważam, iż to właśnie eksperymentalna era studia Myszki Mickey jest znacznie ciekawszym wycinkiem czasu do przestudiowania. Mimo kilku ewidentnych wpadek, widać jak wiele pomysłów kotłowało się w tej chwili w głowach przeróżnych twórców, którzy doczekali się swojej popularności i pochwał dopiero po latach. I mam nadzieję, iż do obu tych rzeczy przyczyni się także wasza lektura tego tekstu.


korekta: Krzysztof Kurdziej

Idź do oryginalnego materiału