Współczesna młodzież narzeka, iż z powodu obfitości mediów społecznościowych młodym ludziom trudno jest znaleźć parę. Związki nie realizowane są długo i nie zdążają się umocnić. Wszystko przez ogromną liczbę potencjalnych konkurentów i nierealistycznie wygórowane wymagania z obu stron. Co tu mówić o starszym pokoleniu: wdowach, wdowcach i zwykłych rozwodnikach. Same nerwy i niezadowolenie. I jak stać się spokojnym człowiekiem, gdy twój partner, z którym tak długo próbowałaś zbudować normalne życie rodzinne, po prostu przestaje cię rozumieć? A takich sytuacji z roku na rok jest coraz więcej.
Wydawałoby się, iż Internet powinien rozwiązać takie problemy. Przecież w czyichś profilach można znaleźć wszystkie interesujące cię informacje. Wskazać, co w tobie najlepsze — i, można powiedzieć, sprawa załatwiona. W praktyce jednak wszystko potoczyło się inaczej. Ludzie zaczęli traktować się nawzajem jak trofea. A poważne związki, w większości, zeszły na dalszy plan. Żyć tylko dla siebie i nie przejmować się tym, co będzie dalej. Chociaż znalezienie osoby poważnie nastawionej na rodzinę to dopiero połowa sukcesu. Trzeba jeszcze jakoś z nią się dogadać. Tu zaczyna się główna praca.
Próbować znaleźć odpowiedniego partnera do życia, gdy samej ma się już prawie 50 lat, to ciężka sprawa. Doskonale to rozumiałam, ale siedzenie w domu samej, z gromadą kotów w mieszkaniu, też nie jest opcją. Poza tym kobiece serce jest tak skonstruowane, iż nie poddaje się chyba do samego końca. Mam jakieś oszczędności, pracuję i mam mieszkanie. Nie jestem brzydka jak na swój wiek, oczywiście, więc czy warto wszystko rzucić i pogrążyć się w smutku?
Jan, mój pierwszy mąż, był specyficznym człowiekiem. Jestem mu wdzięczna za pewne rzeczy z całego serca, naprawdę. Na przykład nigdy nie obwiniał mnie za to, iż nie mogę mieć dzieci. Doskonale wiem, iż wielu mężczyzn nie chciałoby żyć z taką kobietą. Świetnie to rozumiem, ale moja dolegliwość w żaden sposób nie zależy od moich pragnień czy starań. Nie — i już. I Jan był na to gotowy. Nie bez powodu przeżyliśmy razem około 20 lat. Dziękuję ci, kochany.
Ale w jego charakterze też nie brakowało minusów. Na przykład brak inicjatywy. To była jego największa, moim zdaniem, wada. Żyliśmy nieźle, nie zaprzeczam. Nie chwytaliśmy gwiazd z nieba, ale mogliśmy sobie czasem pozwolić wyjechać za granicę na wakacje. Samochodu nigdy nie mieliśmy, a miasto, w którym mieszkamy, nie jest aż tak duże. Ale jakże mnie irytował fakt, iż mój mąż nigdy nie miał prawa jazdy. No jak to tak, iż nie potrafisz tego, co na Zachodzie potrafią choćby nastolatki?! No śmieszne przecież.
Przy czym moje prośby i wymagania w ogóle na niego nie wpływały. W jego rozumieniu wszystko było logiczne: nie ma samochodu, więc prawa jazdy nie potrzeba. Próbowałam mu wytłumaczyć, iż w życiu bywa różnie. Od więzienia i od biedy nikt nie jest wolny. A on tylko się uśmiechał i proponował, żebym sama poszła zrobić prawo jazdy. I może bym poszła. Tylko iż w moim rozumieniu sytuacja, w której żona potrafi prowadzić, a mąż nie, jest już poza granicą. Przed koleżankami byłoby wstyd opowiedzieć.
Albo jeszcze: jaki człowiek przy zdrowych zmysłach nie chce poprawić warunków mieszkaniowych? Nie mówię o willi nad morzem, ale choćby zamienić mieszkanie na lepsze, jeżeli będzie taka możliwość. Przynajmniej zrobić remont. Przecież to normalne! Ale mój były patrzył na to inaczej. Kiedy znalazłam bardzo dobrą opcję zamiany, której koszt był dość niski, odmówił. Powiedział, iż będzie miał znacznie dalej do pracy, a w ogóle kosmetyczny remont to maksimum, którego potrzebujemy. A ja zawsze marzyłam o wysokich sufitach, rozumiecie?
Jak stać się spokojnym człowiekiem w takiej sytuacji? W końcu w pewnym momencie zrozumiałam, iż rozwód to tylko kwestia czasu. Znaliśmy się z Janem zbyt dobrze i między nami nie było już żadnego zainteresowania. Spokojnie zareagował na moją propozycję, zabrał swoje rzeczy, część pieniędzy i zostawił mieszkanie mnie. Bez skandali czy pretensji. choćby w tym względzie było mu wszystko jedno. Podczas gdy ja, przeciwnie, odczuwałam ogromny emocjonalny wzlot. Nowe życie, nieznane możliwości. Nowe rytmy w końcu.
Uprzedzając fakty, przyznaję, iż wciąż mieszkam sama. Półtora roku po rozwodzie. Ale nie dlatego, iż nie próbowałam. Wręcz przeciwnie. Po prostu, widocznie, taki teraz etap w mojej biografii. Mam nadzieję, iż niedługo się skończy. Zarejestrowałam się na wielu portalach, zaczęłam bardziej o siebie dbać i jednak… Chcę opowiedzieć wam o moim ostatnim kawalerze, z którym choćby mieszkaliśmy razem przez dwa miesiące. To był mój najpoważniejszy związek po małżeństwie z Janem.
Daniel spodobał mi się tym, iż na każde moje pytanie miał gotową odpowiedź. Wiedział, zdaje się, wszystko na świecie. Jak lepiej gotować, jak dbać o rośliny, gdzie lepiej kupować produkty i po jakich cechach je wybierać. A do tego był wdowcem, więc zrzucanie jego samotności na trudny charakter byłoby nierozsądne. W porównaniu z moim byłym mężem to niebo a ziemia. Zawsze miło, gdy twoje inicjatywy są traktowane poważnie i choćby dostajesz dobre rady.
Na początku po prostu spotykaliśmy się przez miesiąc. No, spotykaliśmy się. Czasem mogliśmy się po prostu przespacerować. Przejść się po sklepach, posiedzieć w kawiarni. Daniel nigdy mi nie odmawiał. A ja pracuję jako nauczycielka śpiewu w młodszych klasach, więc mam dużo wolnego czasu, zwłaszcza odkąd przeniesiono nas na nauczanie zdalne. Czasem oczywiście tęskni się za dziećmi. Ale zawsze rozumiesz, iż dzieci to dzieci i ich hałas może męczyć. A ja mam swoje życie, muszę znaleźć męża. Nic, wytrzymają.
Kiedy Daniel przeprowadził się do mnie, przez parę dni nic od niego nie wymagałam. Rano wychodził do pracy, ale wracał zwykle o czwartej. Dla mnie to było trochę za wcześnie, ale byłam gotowa to znieść i się przestawić. Najważniejsze, żeby mój partner mógł mi pomóc, przytulić, zapytać, jak minął dzień. I coś z tego robił. Myślałam, iż zrozumiałam, jak stać się spokojnym człowiekiem. Ale z praktycznej strony… Tego się nie spodziewałam. Nigdy nie myślałam, iż istnieją mężczyźni niezdolni do wymiany żarówki. To znaczy teoretycznie mógłby mi napisać referat o tym, ile ma watów mocy i kiedy ją wynaleziono. Ale wkręcić ją rękami… Albo choćby powiesić obraz na ścianie — to katastrofa.
To samo z gotowaniem. Sama umiem gotować, ale już sprawdzone potrawy. Powiedzmy, z moich własnych przepisów. A Danielowi takie dania nie smakowały. Musiało być syto. Mówię: „Pokaż, zobaczę”. A on: „Nie, wszystkie składniki i czynności znam na pamięć, opowiem ci, a ty rób resztę”. Co tu mówić, inicjatywy aż nadto, ale mężczyzna powinien być też zaradny. Więc nasze relacje zaczęły stopniowo męczyć nas oboje. I w pewnym momencie Daniel wyprowadził się sam, a ja nie próbowałam go zatrzymać.
Co chciałabym powiedzieć: wcale nie żałuję, iż rozwiodłam się z Janem. Myślę, iż całkowicie rozczarowalibyśmy się sobą. Tak, pewne rzeczy zrozumiałam. Na przykład jak stać się spokojnym człowiekiem. Ale z drugiej strony nie widzę sensu w zmianie swoich poglądów i zachowania. Szkoda tylko, iż mój rozwód był późny i mój wybór mężczyzn, iż tak powiem, nie jest tak bogaty, jaki mógłby być, gdybyśmy rozwiedli się 10 czy 15 lat temu. Myślę, iż wszystko jeszcze przede mną, zdecydowanie. A na razie muszę nabrać cierpliwości i mieć nadzieję na lepsze. Wszystko na pewno będzie dobrze, wiem to na pewno. Życie po 50-tce się nie kończy. A smucić się będziemy później, oto moja rada dla was wszystkich.