Katalog (nie)przeżytych doświadczeń. Stos zdjęć Zbigniewa Libery i Łukasza Chotkowskiego

magazynszum.pl 10 miesięcy temu

Kim jest Zbigniew Libera? I jeżeli nie Libera, to kto? Zadajmy te pytania jeszcze raz, ale nie nadymajmy się teoretycznie i historycznosztucznie. Była pora kanonizowania Libery na akademickich kursach z kultury wizualnej – ach, ile ja się nasiedziałem nad cyklami „Pozytywy” (2002-2003) i „La Vue” (2004-2006)! chyba tylko po to, żeby potem jeszcze łatwiej wymazać je z pamięci – i w artykułach pisanych językiem współczesnej alchemii (tak, mam na myśli krytykę sztuki).

W 28. numerze "Szumu" Jakub Banasiak i Karolina Plinta rozmawiają ze Zbigniewem Liberą
KUP!

Dzisiaj Liberze powinniśmy oddać to, co libertyńskie i to nie w sensie szukania analogii z XVIII-wiecznym ruchem społeczno-politycznym. Po prostu ZL zasługuje na radykalną wolność: na uwolnienie od wielkich tematów, wielkiej historii, podniosłych nastrojów i jedynych słusznych odczytań. Ten Młody L jest śmieszkiem, humorystą i pajacem, co zarazem wcale nie oznacza, iż to osoba mniej wrażliwa na cierpienie, wykluczenie czy prześnione dziedzictwo Zagłady.

Nie powiem, kiedy przyszła do mnie gruba fotokniga autorstwa Libery i Łukasza Chotkowskiego, odczułem niepewność i trochę mi się nie chciało. Wydawcą jest Fundacja Nowych Działań i Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, a format jakiś taki samochodowy, jak prospekt BMW z lat 90. – z lewej strony zawsze zdjęcie (no dobrze, ze dwie obu czy choćby wielostronicowe panoramy też się tutaj znajdą), z prawej tekst. Książka nazywa się Stos zdjęć i wasza pierwsza myśl jest prawidłowa: mamy tutaj sto ponumerowanych zdjęć Libery i sto ponumerowanych tekstów Chotkowskiego. Natomiast na odwrocie rzeczony przedmiot drukarski sam siebie demistyfikuje i zarazem komplikuje: „Stos jest skomponowaną opowieścią, przeznaczoną do jednoczesnego oglądania i czytania. Teksty (…) nakreślają problemy transformacyjne, polityczne, społeczne, których obserwatorem był Zbigniew Libera. Stos istnieje pomiędzy realnością a imaginacją”. Przy czym fotonarracja Stosu to koktajl wizualny – są tu zdjęcia publikowane po raz pierwszy, wykonane specjalnie na potrzeby książki oraz te wyniesione do kanonu polskiej sztuki po 1989 roku. Na spotkaniu autorskim Libera i Chotkowski – których znajomość zaczęła się podczas współpracy z warszawskim Nowym Teatrem – wytłumaczyli, iż proces powstawania książki odbywał się na drodze wymiany: zwykle to Chotkowski pierwszy dostawał zdjęcie Libery i pisał do niego komentarz, czasami najpierw było słowo, a w jednym przypadku ZL sam użył gęsiego pióra. Jakie są te teksty, każdy widzi: raz dłuższe, raz krótsze, czasami średnie, ale nigdy nieprzekraczające dolnej granicy prawej strony książki.

rozkładówka publikacji „Stos zdjęć" Zbigniewa Libery i Łukasza Chotkowskiego" wyd. Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, Fundacja Nowych Działań, dzięki uprzejmości wydawców
rozkładówka publikacji „Stos zdjęć" Zbigniewa Libery i Łukasza Chotkowskiego" wyd. Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, Fundacja Nowych Działań, dzięki uprzejmości wydawców
rozkładówka publikacji „Stos zdjęć" Zbigniewa Libery i Łukasza Chotkowskiego" wyd. Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, Fundacja Nowych Działań, dzięki uprzejmości wydawców

No więc bałem się i trochę mi się nie chciało, zrobiłem ze dwa podejścia, otworzyłem na początku, a później gdzieś w połowie, wykroiłem parę fragmentów: „Libera zatrzymał się”, „Libera pobierał nauki”, „Libera zrobił”, „Libera wrócił”, „Liberę wspomogli pożywieniem”. Ostatnia publikacja z fotografiami Libery to album wydany w 2012 roku przez galerię Raster – ilustracje: 169, komentarz: dr Martin Maneke (może już profesor?), linia interpretacyjna twórczości: trzy główne narracje (1. mierzenie się z historią; 2. analiza i dekonstrukcja języka fotografii; 3. człowiek – Inny – społeczeństwo). Pamiętam, iż w księgarniach przymuzealnych kartkowałem tę piękną książkę wielokrotnie, ale wtedy nie było mnie stać, a jak było stać trochę bardziej, to się obraziłem oraz skończyła się moda na Liberę. I chociaż nazwisko na L pojawia się prawie na każdej stronie Stosu zdjęć, sama rzecz nie mieści się w podejściu galeryjno-albumowym. To chyba dobry moment, żeby odsłonić się z adekwatną opinią: bałem się i uległem zniechęceniu, ale zaraz potem wsiąkłem w narrację Stosu… jak krew w papier. Nie jestem ani odpowiednio reprezentatywną próbką, ani tym bardziej ekspertem od historii wydawnictw artystycznych, ale mam swoją prywatną skalę i mogę powiedzieć, iż w ciągu ostatnich kilku lat żadna publikacja z tego gatunku – niebędąca ani biografią, ani publicystyczną analizą – nie sprawiła mi takiej czytelniczej frajdy, i to płynącej zarówno z czytania tekstów, jak i odczytywania obrazów. Zaraz opowiem, dlaczego tak się stało, chociaż pewnie każda osoba czytelnicza zasługuje na samodzielne odpieczętowanie tej niespodzianki.

rozkładówka publikacji „Stos zdjęć" Zbigniewa Libery i Łukasza Chotkowskiego" wyd. Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, Fundacja Nowych Działań, dzięki uprzejmości wydawców
rozkładówka publikacji „Stos zdjęć" Zbigniewa Libery i Łukasza Chotkowskiego" wyd. Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, Fundacja Nowych Działań, dzięki uprzejmości wydawców
rozkładówka publikacji „Stos zdjęć" Zbigniewa Libery i Łukasza Chotkowskiego" wyd. Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, Fundacja Nowych Działań, dzięki uprzejmości wydawców

Niespodzianka to zresztą słowo-wytrych otwierające szkatułę Stosu… – zdjęć jest sto, tekstów jest sto i to adekwatnie jedyna stała. Jaka opowieść przywita nas na kolejnej stronie – poza tym, iż jej bohaterem prawie na pewno będzie Libera – tego nie oszacuje żaden rachunek prawdopodobieństwa. Jak zauważył jeden z uczestników spotkania z autorami, Stos zdjęć mógłby nosić tytuł Przygody Zbigniewa L. albo – i to już mój dopisek – Kandyd, czyli nic nie wiadomo, a następnie stanąć na półkach obok innych powieści łotrzykowskich i powiastek filozoficznych. Podmiotem tych peregrynacji jest „Zbigniew Libera”: postać utkana z prawdziwych wątków biograficznych, mniejszych i większych przesunięć, mistyfikacji oraz z zupełnych fikcji. Jak się nad tym dłużej posiedzi, można oczywiście oddzielić prawdę od fałszu, pytanie tylko, po co to robić? „Zbigniew L.” żył i żyje w ciągłym ruchu, w nieustannej podróży, trochę jak wolterowski Kandyd – skacze z Pabianic do Japonii, z Gostynina do Nowego Jorku, z Płuczek do Marii Janion, z Janion do COVIDU, z Zagłady w sam środek wojskowego puczu w Afryce. Chotkowski, dramaturg i scenarzysta, ubrał tę podróż w krótkie, treściwe zdania, które same są bardzo sprawnym kolażem różnych gatunków piśmienniczych: są tu dane liczbowe, statystyki i daty, jest fundament biograficzny, liczne anegdoty i mity, w końcu – kwestie, prawdziwe lub zmyślone, wypowiadane przez rozmówców Libery, cytaty z prasy, beletrystyki i teorii krytycznych. Taka mieszanka daje bardzo ciekawy, tragikomiczny efekt: karnawałowy humor w jednym i tym samym miejscu może współistnieć z wielkim historycznym dramatem, z widmami śmierci, wykluczenia i ludobójstwa oraz z często powracającym wątkiem tej książki – wypieraną pamięcią o współudziale Polaków w prześladowaniu Żydów i Holocauście. Być może właśnie z powodu zagładowego kontekstu „Libera” najczęściej jest tu świadkiem – patrzy na rzeczy, spotyka ludzi, zatrzymuje się w miejscach, słyszy głosy w głowie i z cudzych ust, za to sam zwykle nic nie mówi – robi zdjęcia. Czy się czegoś uczy, jak Kandyd? Czy przechodzi ewolucję od niewinności do racjonalności? Wątpię, raczej bez przerwy fluktuuje – raz jest małym chłopcem, raz starcem, raz osobą bardziej męską, za chwilę może bardziej kobiecą. To byt jednocześnie naiwny i głęboko zafascynowany światem, choć najczęściej przyjmuje ten świat tak jak odbiornik przyjmuje fale elektromagnetyczne – bez zbędnego marudzenia. Wątpliwości pojawiają się później i przekazuje je obraz – dziwny, niestabilny, niepewny.

„Zbigniew L.” żył i żyje w ciągłym ruchu, w nieustannej podróży, trochę jak wolterowski Kandyd – skacze z Pabianic do Japonii, z Gostynina do Nowego Jorku, z Płuczek do Marii Janion, z Janion do COVIDU, z Zagłady w sam środek wojskowego puczu w Afryce.

Libera, ten bez cudzysłowu, mówi, iż Stos zdjęć można traktować jako jego monografię, a przy tym rzecz wynikającą z potrzeby skomentowania obrazów, które stawiają opór osobom patrzącym. Z tym drugim nie mogę się nie zgodzić – wystawy współczesnej fotografii zbyt często oznaczają ściany nieprzeniknionej wizualności bez żadnych kół ratunkowych w postaci dobrze opisanych ludzkich i pozaludzkich kontekstów. Ze strony ZL to jednak także kokieteria, bo najważniejszym pytaniem, które stawia Stos..., jest to o naturę reprezentacji, sposoby widzenia i błędy percepcji. Sprowadzając całe zagadnienie do konkretu odbiorczego: chodzi o przemyślenie, w jaki sposób to, co widzimy na fotografiach, ma się do tego, co zostało nam przedstawione w tekście. Czy obrazy – uformowane w chaotyczną pryzmę – odzwierciedlają jakąś istniejącą rzeczywistość, na przykład tę z opowiastek Chotkowskiego? I czy ona w ogóle istnieje, czy odnosi się raczej do życia obrazów, przedłużonego już poza ramy kadrów, w czystą fikcję literacką? Oczywiście, każda fotografia w Stosie… ma ścisłych związek z tekstowym komentarzem – czy to poprzez skojarzenia tematyczne i kontekstowe, czy też bezpośrednie podobieństwo przedstawienia wizualnego z zapisaną sytuacją – natomiast natura tego związku pozostaje przez całą książkę nieodmiennie skomplikowana, labiryntowa, celowo myląca tropy i wciągająca naszą uwagę w liczne pułapki przeoczeń, błędów percepcyjnych, nadinterpretacji i pospolitych kłamstw. Można powiedzieć, iż – trochę tak jak tricksterski wizerunek Libery-artysty – jest to rzecz przewrotna, bo zapraszająca osoby patrzące, te, które pewnie myślą o własnym spojrzeniu jako o wyrobionej i odpornej na klisze funkcji świadomości, w sam środek zgiełku wizualnych stereotypów. Widzimy dokładnie to, co każe nam się widzieć, gdyż takie praktyki patrzenia i dekodowania – przez pryzmat historii, koloru skóry, płci i tak dalej – wpajano nam od kołyski jako jedynie słuszne i naturalne. Tak, te wszystkie refleksje znamy doskonale, one gdzieś już były – i u teoretyków kultury wizualnej, i u osób tworzących sztukę – tylko co z tego, skoro przez cały czas chcemy o tym myśleć i to opowiadać?

„Stos zdjęć" Zbigniewa Libery i Łukasza Chotkowskiego" wyd. Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, Fundacja Nowych Działań, fot. Marta Ejsmont, dzięki uprzejmości wydawców
rozkładówka publikacji „Stos zdjęć" Zbigniewa Libery i Łukasza Chotkowskiego" wyd. Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, Fundacja Nowych Działań, fot. Marta Ejsmont, dzięki uprzejmości wydawców

Celowo unikam wyliczania fotografii, które znalazły się w zbiorze, bo Stos… jest także serialem proceduralnym – każdy ze stu epizodów traktuje wprawdzie o czymś (przynajmniej z pozoru) innym, ale to coś i tak bardzo łatwo zaspojlerować, psując zabawę wszystkim zainteresowanym. Książka nie ma natomiast żadnego prologu ani posłowia, niech więc za doraźny trailer robi fotografia i tekst numer jeden. Czarno-białe zdjęcie przedstawia stos potłuczonej ceramiki i – jak głosi podpis – zostało ono wykonane w 2002 roku w mieście Arita: miejscu narodzin japońskiej porcelany.

W 38. numerze "Szumu" Łukasz Białkowski recenzuje wystawę Zbigniewa Libery „Efekty wybranych badań terenowych. Fotografie, video i rysunki z lat 1984–2022” w GSW w Opolu
KUP!

Obraz jest prosty, ale komentarz Chotkowskiego rozgałęzia znaczenia aż do granic absurdu (który jednakowoż wciąż mieści się w ramach prawdopodobieństwa): Libera pojechał na wysypisko porcelany, zrobił tam fotę, później nadzorca składziku zaprosił go na herbatę, opowiedział historię japońskiej misji ojca Maksymiliana Marii Kolbego, a na końcu pouczył, iż to Kolbe zaszczepił wśród japońskich katolików nieznaną na wyspie ideę skrajnego antysemityzmu. Co tu jest prawdą, co zmyśleniem, a co nadpisaniem – tego nie powie nam nikt, ani na stronie pierwszej, ani na stronie setnej. I bardzo dobrze, gdyż w ten właśnie sposób może się uobecnić monograficzny aspekt Stosu...: przecież główna cecha praktyki fotograficznej Libery – jego pomysł na uprawianie fotografii jako sztuki – jest dokładnie taka: to mylenie tropów, dokumentowanie, ale też rekonstruowanie post factum, w studiu lub terenie, sytuacji, w których ZL brał udział lub w których brał udział ktoś inny, reżyserowanie zupełnie nowych, fikcyjnych zdarzeń („Mistrzowie”, „Wyjście ludzi z miasta”), reinterpretowanie ikonicznych reprezentacji („Pozytywy”) oraz wydobywanie sztuczność konwencji dzięki fotografowania fotografii („La Vue”). Wszystkie te tryby produkcji wizualnej – odsyłające do różnych gatunków fotograficznych: reklamy, portretu, reportażu wojennego, okładki prasowej, pulpitu komputerowego i tak dalej – znalazły się w jednym miejscu, gotowe na sianie zamętu i drażnienie oczu. Nie znalazłem tutaj tylko żadnych samochodów marki BMW. Ale może ta edytorska prostota i „niechlujność” to także część metody – w końcu jaki artysta nie chciałby posiadać własnego katalogu, w którym, zamiast wielu luksusowych aut, znajdują się luksusowe modele jego przeżytych i nieprzeżytych doświadczeń? Zbigniew Libera już taki ma. A raczej ma go „Zbigniew Libera”.

Marcin Stachowicz — Ur. 1988, eseista, krytyk filmowy, laureat Nagrody im. Krzysztofa Mętraka. Współpracuje z „Dwutygodnikiem”, „Filmwebem”, „Czasem Kultury”, „Szumem” i „Krytyką Polityczną”. Pisze o szeroko pojętej kulturze wizualnej i sprawach społecznych.

Idź do oryginalnego materiału